🐒 Kiedy Nie Było Internetu Tylko Rodzina

Lech Wałęsa gorzko o relacjach rodzinnych. "Nie do nadrobienia". Kuba Wojewódzki zwrócił uwagę Lecha Wałęsy na aspekt psychologiczny, przyznając, że dzieciom, którym nie mówi się
Nie trzeba było długo czekać na to, aż Robert Lewandowski pokaże się w nowych barwach. Polski napastnik po kilku dniach od oficjalnego dołączenia do FC Barcelony miał okazję zadebiutować i to w niezwykle prestiżowym spotkaniu. Mowa oczywiście o El Clasico przeciwko Realowi był bardzo aktywny na boisku, starał się, walczył, ale bramki ostatecznie nie zdobył, choć miał 2-3 okazje ku temu. Ostatecznie w drugiej połowie zmienił go Pierre-Emerick Aubameyang, ale mimo wszystko debiut "Lewego" w nowych barwach można uznać za całkiem udany. Barcelona pokonała Real 1:0. Gola na wagę zwycięstwa zdobył Raphinha, inny debiutant w Dumie Katalonii. Brazylijczyk trafił do klubu z Lewandowski skomentował swój debiutPolak - za pomocą mediów społecznościowych - krótko podsumował swój występ przeciwko Realowi Madryt w Las za wspaniałe uczucie - napisał Lewandowski (w języku angielskim). Polak wstawił jeszcze emotikon i oznaczył profil Barcelony w opisie.
1. Bądź miły i uprzejmy. Razem tworzymy serdeczną atmosferę. Traktujemy się z szacunkiem. Urozmaicone dialogi to normalna rzecz, ale pamiętajmy o uprzejmości. 2. Zakaz propagowania nienawiści / nękania. Upewnij się, że wszyscy czują się bezpiecznie. Jakiekolwiek nękanie jest niedozwolone. pokaż komentarz @MePix: winni są rodzice którzy przekazali mu takie wartości. Dziecko uczy się obserwując. Dlatego jeśli widzi się zj!@$ne dziecko pierwsze co powinno się zrobić to przyjrzeć się rodzicom. udostępnij Link pokaż komentarz @To_The_Moon o i z takim myśleniem rośnie przegryw! Przekonany że to winna wszystkich wokół tylko nie jego. Mentalne dziecko które nie umie podejmować decyzji i nie bierze odpowiedzialności za siebie! To jak Cię wychowano to jedno ale to co zrobiłeś sam ze swoim życie to drugie! udostępnij Link pokaż komentarz @Amsen: Przekonany że to winna wszystkich wokół tylko nie jego Tak, przyczyną zaistnienia istoty odczuwającej żądzę jest dosłownie wszystko wokół. nie umie podejmować decyzji Zdolność podejmowania decyzji nie oznacza jeszcze nic pozytywnego. Przykładowo, podjęcie decyzji o stworzeniu istoty odczuwającej żądze jest decyzją fatalną. nie bierze odpowiedzialności za siebie Oczekiwanie odpowiedzialności jest nie na miejscu, kiedy samemu jej się nie bierze (popiera się [aktywnie lub biernie] rozpłód). To jak Cię wychowano to jedno Wychowanie to relatywnie mało znaczący czynnik w kształtowaniu istoty w porównaniu do jej immanentnych cech organicznych. to co zrobiłeś sam ze swoim życie to drugie! Ściśle mówiąc, nie istnieje coś takiego, jak "robienie czegoś samemu ze swoim życiem". Wszystkie działania istoty są zdeterminowane przez wcześniejsze działania innych istot. Reszta czynników to wspomniane cechy organiczne, a więc oczywiście nic związanego z tzw. wolną wolą, która nie może istnieć w rzeczywistości. --- Podsumowując, z myśleniem, jakie ty prezentujesz, rosną ci, co tworzą pożywkę dla takich zdarzeń. Pora się zreflektować i ogarnąć, jeśli rzeczywiście jest się inteligentną istotą. udostępnij Link pokaż komentarz @HAL__9000 jak dla mnie za bardzo filozofujesz (nie wiem czy dobrze napisałem) Masz prawo do swojego zdania. Ale jak dla mnie na siłę usprawiedliwiasz nie poradniosc i bierność w życiu, dziecinność I uzależnienia! Nie uważam że jestem mało inteligentny! Mnie nikt nie wyciągał z takiego bagna jak uzależnienie widoczne na filmie, i radzę sobie w życiu dobrze. Radzę Tobie zreflektować swoje życie bo daleko nie zajdziesz co najwyżej metr od komputera. udostępnij Link pokaż komentarz @Amsen: nie wiem czy dobrze napisałem Ogólnie wszystko źle napisałeś. jak dla mnie na siłę usprawiedliwiasz Nic nie usprawiedliwiam (coś takiego, jak sprawiedliwość w rzeczywistości nie istnieje [jest to tylko małpoludzki wymysł]), tylko wyjaśniam przyczyny. Nie uważam że jestem mało inteligentny! Mnie nikt nie wyciągał z takiego bagna jak uzależnienie widoczne na filmie, i radzę sobie w życiu dobrze Brak specyficznych uzależnień oraz radzenie sobie w życiu bynajmniej nie oznacza jeszcze niemałej inteligencji. Radzę Tobie zreflektować swoje życie bo daleko nie zajdziesz Każdy zachodzi w to samo miejsce niezależnie od tego, co robi po drodze. Nie ma się czym zachwycać. udostępnij Link pokaż komentarz @HAL__9000 skoro źle napisałem wszystko to widocznie jestem zbyt głupi na rozmowe z Tobą. Widzę że jesteś osobą "bardzo mądra" z którą się nie dyskutuje. Wszystkiego najlepszego Ci życzę. udostępnij Link pokaż komentarz o i z takim myśleniem rośnie przegryw! Przekonany że to winna wszystkich wokół tylko nie jego. Mentalne dziecko które nie umie podejmować decyzji i nie bierze odpowiedzialności za siebie! To jak Cię wychowano to jedno ale to co zrobiłeś sam ze swoim życie to drugie! @Amsen: to jest tzw "bananowe dziecko" coś jak ten raper Mata. udostępnij Link pokaż komentarz @To_The_Moon Ci rodzice też są czyimiś dziećmi, więc są niewinni, bo ich rodzice przekazali im takie wartości. A ich rodzice, też są niewinni, bo to ich rodzice... Wychodzi na to, że cała wina ciąży na Adamie i Ewie. udostępnij Link pokaż komentarz @ryba_twojej_mieczty: dziecko jest mniej winne bo jeszcze nikogo nie stworzył i nie zranił, jego rodzice już to zrobili. Mimo, że są zj@!#ni to zrobili swoją zj@!#ną kopię która na chwilę obecną nie jest mniej winna, no chyba, że znowu dalej przekaże geny i złe zachowania wtedy będzie tak samo zj@!#ne jak jego rodzice. Najważniejsze by się w pewnym momencie ocknąć, iść na terapię albo po prostu ogarnąć życiowo, jak widać jego rodzice to mieli w p%@$@ie, że wychowali takie dziecko udostępnij Link pokaż komentarz @To_The_Moon: Wychowanie dziecka to nie hodowla pieczarek, czasem choćbys był rodzicem numer 1 w plebiscycie super Expressu to dziecko wyrasta na takiego a nie innego. Rodzice to tylko jeden z czynników tego kim będziesz i nie maja oni wpływu na inne. udostępnij Link pokaż komentarz @brunsik być może, ale jak bym miał takie podejście jak koledzy wyżej czytaj "jest jak jest i tyle nic z tym się nie da zrobić" bo ja tak ich rozumiem co piszą i zrzucał nie szczęścia życia na innych nie na siebie to prawdopodobnie dalej miał bym długi koło 30 tys może nawet więcej, pracował w gówno robocie za grosze, tolerował nałóg matki hazardzistki i z nią mieszkał i dalej bym żył bez drugiej połówki która mnie kocha, więc jednak zostanę przy swoich schematach bo mam wrażenie że wszyscy za wszelką cenę tłumacza sobie swoje zj?#?ne życie że tak już jest i nie da się z tym nic zrobić. udostępnij Link pokaż komentarz @Mochiron: Co istnieje? Bo coś takiego, jak sprawiedliwość, nie może. Egzystencja istot, których niby taki koncept miałby dotyczyć, już u samych biologicznych podstaw nie opiera się na sprawiedliwych (uczciwych [poprawnych]) zasadach. udostępnij Link pokaż komentarz @HAL__9000 A dlaczego te 4 minusy to nie są 4 plusy? Kto jest tak odklejony. Ta Pani Fral alias @mimiron ? No przyznam, że gość jest odklejony, a ja jestem najbardziej racjonalnym typem na wykopie. udostępnij Link pokaż komentarz @HAL__9000 Napisałeś pół strony twierdzeń bez żadnych argumentów. Piszesz ze cos istnieje lub nie "bo tak". Równie dobrze nożna zanegować każde zdanie i w żaden sposób nie zmieni to wartości merytorycznej twojego wywodu. udostępnij Link pokaż komentarz @HAL__9000: co za p##$$%@enie .... typowo nihilistyczna postawa i próba zastosowania logiki w działaniach ludzi ... człowiek nigdy nie był i nie będzie w 100 % logiczny ponieważ jesli byłby to przestałby być człowiekiem udostępnij Link pokaż komentarz @58megaton: Piszesz ze cos istnieje lub nie "bo tak". Nie "bo tak", tylko na podstawie logicznego wnioskowania. Równie dobrze nożna zanegować każde zdanie i w żaden sposób nie zmieni to wartości merytorycznej twojego wywodu. Zatem śmiało, zaneguj fakty. Wskaż, co ci nie pasuje. Tylko konkretnie proszę. Z przyjemnością ci udowodnię, że się mylisz. udostępnij Link pokaż komentarz "[już u samych biologicznych podstaw] nie opiera się na sprawiedliwych" Bo ty tak powiedziałeś? @Mochiron: Nie, bo tak wynika z logiki. Twierdzenie, że czymś sprawiedliwym jest biomechaniczne działanie, w wyniku którego dochodzi do losowego zaistnienia istoty żywej i tym samym narzucenia jej egzystencji, świadczyć może jedynie o totalnym odklejeniu od rzeczywistości. udostępnij Link pokaż komentarz @Mochiron: Brak wpływu istoty na już samo zaistnienie organizmu determinującego jej świadomość jest wystarczającym dowodem na niepoprawność, a co za tym idzie niesprawiedliwość zasad. Brak wpływu na cechy organiczne warunkujące jej egzystencję dodatkowo podkreśla fatalność designu. Ponadto, każda istota zostaje brutalnie zniszczona niezależnie nawet od swoich działań w trakcie bycia żywą, co już całkowicie eliminuje jakiekolwiek przesłanki o czymkolwiek związanym z uczciwością rzeczywistości. Jak widzisz, dowody są absolutne i zapewne dla ciebie druzgocące, przez co dalej będziesz się motał i wypierał niewygodną prawdę na temat swojego zbędnego jestestwa. udostępnij Link pokaż komentarz Brak wpływu istoty na już samo zaistnienie organizmu determinującego jej świadomość jest wystarczającym dowodem na niepoprawność @HAL__9000: To nie jest żaden dowód na nic. Brak wpływu na cechy organiczne warunkujące jej egzystencję dodatkowo podkreśla fatalność designu Gdzie ta fatalność? co już całkowicie eliminuje jakiekolwiek przesłanki o czymkolwiek związanym z uczciwością rzeczywistości Niby dlaczego? dowody są absolutne Na razie to nawaliłeś hipotez. udostępnij Link pokaż komentarz @Mochiron: Tak jak przypuszczałem, dalej się motasz i zaklinasz rzeczywistość. To nie jest żaden dowód na nic. Brak wpływu oznacza brak jakiejkolwiek kontroli nad zaistnieniem i brak zgody na nie. Jest to jednoznacznie złe i nie zmieni tego żadne wyparcie. Gdzie ta fatalność? Jeśli do tej pory jej nie zaobserwowałeś, to spokojnie - odczujesz ją prędzej czy później na własnej skórze. Aczkolwiek spokojnie to wtedy na pewno nie będzie. udostępnij Link pokaż komentarz dalej się motasz i zaklinasz rzeczywistość. @HAL__9000: Na razie nic nie twierdzę, więc nie mogę nic zaklinać. Brak wpływu oznacza brak jakiejkolwiek kontroli nad zaistnieniem i brak zgody na nie Skoro nie istniejesz to nie możesz o niczym decydować. Jest to jednoznacznie złe DLACZEGO? Aczkolwiek spokojnie to wtedy na pewno nie będzie. To nie jest argument udostępnij Link pokaż komentarz @Mochiron: Skoro nie istniejesz to nie możesz o niczym decydować. I właśnie słabe jest to, że o zaistnieniu w fatalnej rzeczywistości decyduje oddziaływanie sił bez udziału woli zaistniałego. "Jest to jednoznacznie złe" DLACZEGO? Ponieważ skutkuje jedyną pewnością w postaci negatywnych, brutalnie odczuwalnych konsekwencji. Cała reszta to zbędna, głupia loteria, o którą nikt nigdy nie prosił. udostępnij Link pokaż komentarz I właśnie słabe jest to, że o zaistnieniu w fatalnej rzeczywistości decyduje oddziaływanie sił bez udziału woli zaistniałego. @HAL__9000: A jak to sobie inaczej wyobrażasz? o którą nikt nigdy nie prosił. Szczęście to zbędna loteria? udostępnij Link pokaż komentarz @HAL__9000: "Tak, przyczyną zaistnienia istoty odczuwającej żądzę jest dosłownie wszystko wokół." Żądza jest takżę wbudowana w istotę. Z jednej strony na poziomie kodu genetycznego, z drugiej ze względu na to jak sama siebie postrzega i ocenia swoje zachowanie. Można mieć geny psychopatycznego mordercy ale nie być nim bo umie się nad sobą panować. Kwestia retrospekcji własnego zachowania i silnej woli. "Zdolność podejmowania decyzji nie oznacza jeszcze nic pozytywnego. Przykładowo, podjęcie decyzji o stworzeniu istoty odczuwającej żądze jest decyzją fatalną." Wszystkie istoty żywe czegoś pożądają. Przeżycia, pożywania czy też rozmnożenia się. Żądza jest paliwem doboru naturalnego i sama w sobie nie jest zła. O ile już to przedmiot żądzy. "Wychowanie to relatywnie mało znaczący czynnik w kształtowaniu istoty w porównaniu do jej immanentnych cech organicznych." Gdyby tak było to ludzie nie przykładaliby żadnego znaczenia do wychowania. Inaczje wygineliby bo wykonywaliby ogromny nakład pracy na nieznaczącą, wieloletnią czynność. Cechy nabytę to podstawa ale można je w dużym zakresie zmieniać i profilować. "Ściśle mówiąc, nie istnieje coś takiego, jak "robienie czegoś samemu ze swoim życiem". Wszystkie działania istoty są zdeterminowane przez wcześniejsze działania innych istot. Reszta czynników to wspomniane cechy organiczne, a więc oczywiście nic związanego z tzw. wolną wolą, która nie może istnieć w rzeczywistości." Tutaj płyniesz. Dyskusja filozoficzna nad tym czy mamy wpływ na swoje życie czy wszystko jest uwarunkowane poprzednimi zdarzeniami ma przynajmniej kilka tysięcy lat. Nie ma w niej wygranych ani przegranych bo nie ma przekonywujących dowodów za żadną opcją. Wypadało by chociaż dodać przed twoja wypowiedzią "uważam że" albo coś w tym stylu. Przemawia przez ciebie straszna arogancja. Zastanawiam się tylko czy jest organiczna czy wynika z wychowania ( ͡° ͜ʖ ͡°) udostępnij Link pokaż komentarz Szczęście to zbędna loteria? @Mochiron: W kontekście tego, że przed stworzeniem nie ma nikogo zainteresowanego osiąganiem jakiegokolwiek szczęścia/satysfakcji: dokładnie tak. Żeby mogła powstać satysfakcja konieczny jest pierwotny stan deprywacji. Można mieć geny psychopatycznego mordercy ale nie być nim bo umie się nad sobą panować. Kwestia retrospekcji własnego zachowania i silnej woli. Psychopatia chyba właśnie oznacza niemożność zapanowania nad sobą. Do sedna: te wszystkie inne czynniki - silna wola, zdolność do retrospekcji, cokolwiek - też są determinowane genetycznie. Nie są skutkiem jakiegokolwiek wyboru. Żądza jest paliwem doboru naturalnego i sama w sobie nie jest zła. Czysty oksymoron. Owszem, jest zła i to co jest zasilane tak obrzydliwym paliwem też musi być złe. O ile już to przedmiot żądzy. We wszechświecie niekontrolowanym tymi przedmiotami są zasoby których albo trzeba pozbawić innych, albo je wyrwać z cudzej dyspozycji albo z których inni są złożeni. Dyskusja filozoficzna nad tym czy mamy wpływ na swoje życie czy wszystko jest uwarunkowane poprzednimi zdarzeniami ma przynajmniej kilka tysięcy lat. Nie ma w niej wygranych ani przegranych bo nie ma przekonywujących dowodów za żadną opcją. Wolna wola to kit powstały w celu zaszpachlowania dziur w wizerunkach bogów, zwłaszcza abrahamistycznych (wszechmoc + bycie stwórcą wszystkiego oznacza odpowiedzialność za wszystkie zdarzenia i tego obejść się nie da). udostępnij Link pokaż komentarz @HAL__9000: Wiem, że was wkurzam, ale dajcie prawidłową reakcję co naprawdę sądzicie. Minus - masz urojenia. Plus - Skoro tyle lat bierzesz leki od psychiatry to znaczy, że masz bardzo silny efekt wyparcia plus prawdopodobnie sam nie wierzysz w to co piszesz lub trudno Ci w to uwierzyć a klepiesz formułki bo tak sobie wyrobiłeś nieświadomie zachowania, no i zwyczajnie jesteś stuknięty ale tak jak na nieszczęście wielu ludzi co tylko pokazuje jak szkodliwym materiałem jest DNA. udostępnij Link pokaż komentarz @Mochiron: A jak to sobie inaczej wyobrażasz? Liczą się fakty, a nie wyobraźnia, a fakty są takie, że skoro nie może to działać inaczej, to nie powinno działać w ogóle. Szczęście to zbędna loteria? Skoro nikt o nią nie prosi, to jest zbędna. Dopóki nie zrobisz istoty, to jej potrzeba szczęścia nie istnieje, zatem robienie jej i uruchamianie koła fortuny jest totalnie zbędne. udostępnij Link pokaż komentarz to nie powinno działać w ogóle. @HAL__9000: Jeśli coś jest najlepszym możliwym rozwiązaniem to dlaczego miałoby nie istnieć, skoro niesie za sobą tyle szczęścia. Skoro nikt o nią nie prosi, to jest zbędna Ja prosiłem. jest zbędne Bo? udostępnij Link pokaż komentarz @58megaton: Kwestia retrospekcji własnego zachowania i silnej woli. Są to również kwestie determinowane przez działanie organizmu. Wola to nie jest coś magicznego ponad nim. Wszystkie istoty żywe czegoś pożądają. Przeżycia, pożywania czy też rozmnożenia się. Żądza jest paliwem doboru naturalnego i sama w sobie nie jest zła. O ile już to przedmiot żądzy. Istoty czujące pożądają, ponieważ zostały zrobione i wytworzyło się w nich narzucone odczuwanie, w wyniku którego muszą zaspokajać narzucone potrzeby. Przedmiotem żądzy zawsze jest to samo, czyli coś, co zaspokoi potrzebę, a że potrzeby zaspokaja się kosztem innych organizmów (np. wzajemne się ich pożeranie w celu zdobycia pożywienia), to taka żądza nie może nie być immanentnie zła. Cechy nabytę to podstawa ale można je w dużym zakresie zmieniać i profilować. Cechy nabyte jako podstawa determinują wszelkie działania istot. To, co wydaje ci się "zmienianiem i profilowaniem", jest efektem tych właśnie cech. Dyskusja filozoficzna nad tym czy mamy wpływ na swoje życie czy wszystko jest uwarunkowane poprzednimi zdarzeniami ma przynajmniej kilka tysięcy lat. Nie ma w niej wygranych ani przegranych bo nie ma przekonywujących dowodów za żadną opcją. Logika jasno wskazuje, że jedynie opcja deterministyczna jest realna i tylko totalni odklejeńcy mogą negować tak oczywisty fakt. Logicznym jest, że to poprzednie zdarzenia warunkują kształt danej istoty i to, że w ogóle ona istnieje. Wszystko ma swoją przyczynę i skutek. Wszelkie działania istot są zdeterminowane przez multum czynników. Poczucie wpływu na życie (jak i każde inne poczucie związane z odczuwaniem będącym efektem działania układu nerwowego) również. udostępnij Link pokaż komentarz @Mochiron: Ja prosiłem. Nie prosiłeś, bo nie istniałeś. Twierdzenie, że się prosiło zaistnieć, jest urojeniem. Jeśli coś jest najlepszym możliwym rozwiązaniem to dlaczego miałoby nie istnieć, skoro niesie za sobą tyle szczęścia. To coś jest też najgorszym możliwym rozwiązaniem i niesie za sobą jeszcze więcej nieszczęścia (całość istot czujących) i dlatego nie powinno istnieć. Poza tym absolutny fakt będący logicznym, niezaprzeczalnym ultradowodem właściwie kończącym tę dyskusję - zbędne nieszczęście niepotrzebnie zaistniałych nigdy niechcących zaistnieć istot przewyższa zbędne szczęście niepotrzebnie zaistniałych nigdy niechcących zaistnieć istot. To w zasadzie tyle. Nie masz już nic do obalania. Kropka. udostępnij Link Menadżer obydwu kobiet nie zareagował, kiedy powiedziały mu o incydencie. Po kilku dniach zdiagnozowano u nich COVID-19. Mujinga trafiła do szpitala, gdzie została podłączona do respiratora. Jej koleżanka wyzdrowiała, ale 47-latka zmarła na COVID-19 po dwóch tygodniach od incydentu na stacji Victoria. Teraz hołd kobiecie złożył
Oliwier – kilkumiesięczny syn Natalii i Konrada jest w rodzinie zastępczej. Trafił tam po decyzji sądu, z którą nie zgadzają się rodzice. Sprawą zainteresował się Rzecznik Praw Dziecka, a rodzice walczą, by dziecko jak najszybciej do nich dramatu młodych rodziców z Jasła zaczął się w listopadzie ubiegłego roku. 20-letnia Natalia wieczorem wraz z synami wróciła do swojego mieszkania w Jaśle. Starszy Wiktor zasnął. - Wtedy zauważyłam, że z Oliwerem dzieje się coś niepokojącego, wyglądał jakby tracił przytomność. Był wiotki jak lalka - mówi nam matka chłopca, który urodził się w sierpniu 2021 roku. Kobieta chciała ratować dziecko. Jak relacjonuje, próbowała wdmuchiwać powietrze do ust chłopca. Od razu zadzwoniła po babcię Oliwiera, która natychmiast zjawiła się u córki. Niemowlę – tak twierdzą kobiety - wyglądało jakby nie było z nim kontaktu. - Miałyśmy wrażenie, że nie oddycha. Zawiadomiłyśmy pogotowie ratunkowe. Byłyśmy bardzo wystraszone – mówi nam babcia o życieKobiety relacjonują, że wówczas zaczęły potrząsać Oliwierkiem i tylko wtedy łapał oddech i otwierał oczy. – Chciałyśmy go ratować, bałyśmy się, że pogotowie nie dojedzie na czas - mówią kobiety. Ratownicy, którzy dotarli na miejsce, początkowo nie chcieli zabrać chłopca do szpital. – Twierdzili, że dziecko jest senne. Jednak zaczęłyśmy nalegać, by dziecko pojechało na badania – opowiada babcia chłopca. Po przyjeździe do szpitala okazało się, że stan chłopca jest bardzo ciężki. Nie było z nim kontaktu. W trybie pilnym został przetransportowany do Wojewódzkiego Szpitala Klinicznego nr 2 w Rzeszowie. Tam wykonano badania i okazało się, że w główce niemowlaka widoczne są liczne wylewy, niektóre z nich znajdowały się w stanie wcześniakiem- Lekarka ze szpitala w Rzeszowie, bez rozmowy z nami, zawiadomiła prokuraturę o możliwości podejrzenia przestępstwa znęcania się nad Oliwierem. Byliśmy zaskoczeni takimi zarzutami. Początkowo nikt z lekarzy nie chciał z nami rozmawiać na temat stanu zdrowia wnuka. Dopiero później, kiedy zauważono jak martwimy się o chłopca, udzielono nam informacji – mówi babcia chłopca tłumaczą, że lekarz neurolog, który konsultował dziecko stwierdził, że wylewy wewnątrzczaszkowe mogły powstać u Oliwiera samoistnie, albo nawet podczas niewinnej zabawy, czy kołysania dziecka. Chłopiec urodził się jako wcześniak. Jedna z lekarek stwierdziła, że Oliwier od początku powinien pozostawać pod opieką neurologa. – Po porodzie nie usłyszałam od żadnego lekarza o takich zaleceniach – ubolewa matka zastępczaSąd Rejonowy w Jaśle umieścił Oliwiera w rodzinie zastępczej, u obcych ludzi. Wszczęto postępowanie w Prokuraturze Rejonowej w Jaśle pod zarzutem nieumyślnego spowodowania uszczerbku na zdrowiu i już w kwietniu br. śledczy Prokuratury Rejonowej w Jaśle skierowali do sądu akt oskarżenia przeciwko matce Oliwierka. Kobieta jest oskarżona o to, że od sierpnia do 15 listopada 2021 r. potrząsała ciałem syna czym nieumyślnie spowodowała liczne krwiaki środczaszkowe, co doprowadziło do ciężkiego stanu toku postępowania przesłuchano wielu świadków, w tym lekarz rodzinną Oliwierka, położną, która odwiedzała rodzinę, a także sąsiadkę. Wszyscy zgodnie twierdzili, że nigdy nie widzieli żadnych niepokojących sygnałów. - Położna chwaliła Natalię, że mimo młodego wieku bardzo dobrze opiekuje się dzieckiem. Zarówno położna jak i lekarz rodzinny stwierdziły, że Oliwier każdorazowo był rozbierany na wizycie i nie było żadnych śladów na jego ciele, które świadczyłyby o stosowaniu wobec niego przemocy – relacjonuje zeznania babcia chłopca. Przeprowadzono również wywiad środowiskowy by sprawdzić, jak rodzina opiekuje się drugim, dwuletnim już Wiktorem. Kurator stwierdził, że dziecko jest otwarte, uśmiechnięte. Ma zabezpieczone wszystkie potrzeby, zabawki dostosowane do wieku. Stwierdził, że rodzice dobrze opiekują się starszym synem się od muruDziadkowie niemowlaka złożyli do sądu w Jaśle wniosek o ustanowienie ich rodziną zastępczą na czas postępowania w sądzie rodzinnym. - Dowiadywałam się, że w pierwszej kolejności dziecko powinno być umieszczane w rodzinie spokrewnionej na przykład u dziadków, dlatego walczymy, aby Oliwier do nas wrócił. Sąd jednak oddalił wniosek, uznając, że stwarzamy zagrożenie dla Oliwiera. Pomagałam Natalii w opiece nad chłopcami i sąd uznał, że musiałam robić to nieprawidłowo. To dla mnie bardzo krzywdzące – oburza się babcia umieszczeniu Oliwiera w rodzinie zastępczej, jego rodzice chcieli się z nim jak najczęściej spotykać. Mają jednak utrudniony kontakt z chłopcem. Spotkania są wyznaczane bardzo rzadko i trwały krótko. - Jak możemy budować więź z dzieckiem, które widzimy kilka razy w miesiącu przez godzinę – pyta ze łzami w oczach pani odmowaKiedy sąd rodzinny odrzucił wniosek dziadków Oliwierka o zostanie rodziną zastępczą, to taki wniosek przygotowała ciotka chłopca. Kobieta wraz z mężem przeszła pozytywnie kontrolę z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Jaśle i Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Jaśle. - Panie chwaliły nas, że mamy bardzo dobre warunki do opieki nad Oliwierem - mówi Monika, ciotka chłopca. I dodaje, że wspólnie z mężem mieli nawet propozycję, by zostać w przyszłości zawodową rodziną zastępczą. Jednak pomimo dobrych opinii jasielski sąd po raz kolejny odrzucił wniosek. Rodzice proszą też sąd o powołanie do sprawy biegłego neurologa dziecięcego. – Skoro lekarz neurolog sam powiedział, że wylewy u wcześniaków mogą pojawić się samoistnie, to taki dowód jest potrzebny. Tym bardziej, że taki wylew zauważono też w grudniu, kiedy już mój syn od ponad miesiąca był w szpitalu – uzasadnia 20-letnia matka przyjrzy się sprawiePani Natalia i jej rodzina w bezsilności, zawiadomili Rzecznika Praw Dziecka. Rzecznik po przeanalizowaniu wniosku wraz z załącznikami, zdecydował się przyjrzeć sytuacji małoletniego Oliwiera. Poinformował również, że zwrócił się do sądu w Jaśle o przesłanie akt sprawy rodzinnej do analizy. – W sprawach indywidualnych, ze względu na konieczność ochrony dobra dziecka, Biuro Rzecznika Praw Dziecka nie udziela informacji – usłyszeliśmy w biurze prasowym Rzecznika Praw Dziecka. - Mamy nadzieję, że w końcu osoba kompetentna spojrzy na naszą sprawę obiektywnie i uzna, że Oliwier powinien trafić z powrotem do rodziny, a nie wychowywać się u obcych ludzi – podsumowuje babcia ofertyMateriały promocyjne partnera

4 ciała na farmie rodziny Carteron. Rankiem 21 lipca 1946 roku kobieta poszła na farmę Carteronów, odległą o niecałe 200 metrów od jej domu. Była zaniepokojona faktem, że od dłuższego czasu nie widziała swoich sąsiadów. Przed drzwiami dostrzegła nieodebraną od kilku dni pocztę i gazety. Drzwi do domu były otwarte.

fot. Adobe Stock, PheelingsMedia – Nie martw się, naprawdę. Ja wiem bardzo dobrze, jak to wszystko jest trudne, bo też przez to przechodziłam i tak samo się czułam. Ale najważniejsze, żeby mieć obok siebie kogoś, kto cię zrozumie i wysłucha, kiedy będziesz tego potrzebować. Ja w razie czego jestem. Jeśli chcesz, pisz w każdej chwili. Taką właśnie wiadomość czytałam na ekranie laptopa, jednocześnie zalewając się łzami, zużywając kolejne opakowanie chusteczek i – no cóż – kolejny kieliszek wina. Dlaczego? Bo właśnie przed jakimiś trzema godzinami mężczyzna, który wydawał mi się najbliższy na świecie, okazał się kompletnym nieporozumieniem. Mateusza poznałam pół roku temu Byłam świeżo po rozwodzie, i to dość przykrym i bolesnym, no ale który taki nie jest. Moja dorosła już córka doradziła mi, że może spróbowałabym randek w internecie. Na początku ją wyśmiałam. Po przygodach z jej ojcem miałam dość facetów. Ale w końcu poczułam się samotna. On się wyprowadził, moja Kasia też, zostałam tylko ja. Założyłam więc konto na jakimś portalu, zaczęli do mnie pisać mężczyźni, w tym on, Mateusz. Spodobał mi się od razu, zaczęliśmy się widywać. Czułe słówka, rozmowy wieczorami, wymiana SMS-ów. I kiedy już myślałam, że może faktycznie coś z tego będzie, okazało się, że nie jestem jedyna. Facet po prostu miał żonę. Dowiedziałam się brutalnie. Po prostu owa żona w końcu dopadła do jego telefonu i do mnie zadzwoniła. I tak właśnie siedziałam tamtego wieczoru, gapiąc się w ekran i opisując moją historię na jakimś portalu dla takich samych oszukanych jak ja. Jedna z kobiet odpowiedziała niemal natychmiast, ja – idąc za jakimś dziwnym impulsem – odpisałam. Jak się okazało, Urszula miała podobne przejścia. Ją też najpierw zdradził mąż, potem wdała się romans, który również okazał się fiaskiem. I tak od słowa do słowa… Zaczęłyśmy pisać do siebie niemal codziennie. Czasem o głupotach pod tytułem ulubione potrawy, czasem o ważniejszych rzeczach. Łączyło nas zamiłowanie do roślin, książki. Moja córka, której zwierzyłam się z tego, że mam nową znajomą, śmiała się, że to wirtualna przyjaciółka. Dla mnie była jednak kimś więcej. Bratnią duszą? Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało. Po trzech miesiącach tej internetowej znajomości postanowiłam, że ją do siebie zaproszę. Mieszkała wprawdzie jakieś siedemdziesiąt kilometrów ode mnie, ale dojazd nie był strasznie trudny. Dla mnie była jednak kimś więcej – Przyjedziesz? – zapytałam przez telefon, bo wtedy już rozmawiałyśmy nie tylko wirtualnie. – Oj, kochana, oczywiście, w końcu się poznamy na żywo! I tak któregoś dnia pojawiła się w moim mieszkaniu. Spędziłyśmy razem świetny weekend. Piłyśmy wino, buzie nam się nie zamykały. Oglądałyśmy filmy, obgadywałyśmy byłych facetów, chodziłyśmy na spacery. Poczułam, że nie jestem sama. Minęło kolejne pół roku. W tym czasie Urszula złapała jakieś dorywcze zajęcie, więc rozmawiałyśmy rzadziej niż do tej pory, ale wciąż miałyśmy kontakt. Ja spędzałam czas w kwiaciarni, zaczęłam robić generalne porządki w domu, a także w komputerze. Na tamtym portalu randkowym, gdzie poznałam Mateusza, nie byłam od wieków. A ponieważ nie w głowie mi były romanse, postanowiłam, że skasuję konto. Zalogowałam się i nagle wyskoczyła mi wiadomość. „Jestem, tęsknię, przepraszam, tylko ciebie chcę. Rozwodzę się. Czy możemy się zobaczyć? Dasz mi szansę?”. Wróciły wspomnienia tamtych rozmów, wizyt, randek. Wahałam się długo. W końcu odpisałam „Tak”. – Zobacz – pokazał mi jakieś dokumenty, gdy się u mnie pojawił. – To dla ciebie. – Co to? – zdziwiłam się. – Rozwodzę się, a to dowód, czyli papiery. I umowa najmu mieszkania, bo właśnie się wyprowadziłem. Znowu zaczęły się telefony, SMS-y, wizyty, czekoladki, miłe wieczory. Fakt, byłam trochę nieufna, bo skoro raz mnie skrzywdził… I siłą rzeczy zaniedbałam trochę kontakt z Ulą. Kiedyś jednak, gdy Mateusz miał coś do załatwienia i nie spędzaliśmy razem miłego wieczoru, z jakimś dziwnym poczuciem winy zadzwoniłam do niej. Była na mnie wyraźnie obrażona – O, witaj – przywitała mnie raczej chłodno. – Przypomniałaś sobie o mnie? – Przepraszam, że się nie odzywałam – westchnęłam. – Ale trochę się u mnie działo i… – U mnie też się dzieje, ale o przyjaciółkach nie zapominam. Pisałam, dzwoniłam, a ty nic – powiedziała obrażonym tonem. Najwyraźniej była zła. – Wiem, wybacz, ale… – Cóż więc takiego się wydarzyło? Słucham – powiedziała niemal rozkazującym tonem, który, powiem szczerze, trochę mnie zdziwił. – Mateusz wrócił i… – Co takiego? – niemal krzyknęła. – Jak to wrócił? Przecież tak cię skrzywdził, a ty pozwoliłaś, żeby znowu wszedł z buciorami w twoje życie? – To nie tak, Ula – sama czułam, że nie wiadomo dlaczego się tłumaczę. – Chcemy sobie dać szansę. On się rozwodzi. Ja nie wiem, co z tego będzie, ale po prostu zatęskniłam. On przysięga, że się zmienił, a ja chcę jeszcze raz spróbować. – To ci życzę powodzenia! Najwyraźniej nic z tego nie zrozumiałaś. Wydawało mi się, że nie jesteś taka, żeby rzucać przyjaciół dla jakiegoś zdradliwego gnojka, ale trudno. Jak przyjdziesz po rozum do głowy, to zadzwoń. Tylko tym razem mi się nie wypłakuj. Do widzenia. I tak właśnie zostałam na środku kuchni z przyciśniętą do ucha słuchawką, z której dochodziło już tylko buczenie. Poczułam się dziwnie. Bo z jednej strony to prawda, że zaniedbałam przyjaciółkę, ale wydawało mi się do tej pory, że bliskie sobie osoby powinny się wspierać niezależnie od sytuacji. Ale pomyślałam, że może po prostu Ula miała zły dzień, przejdzie jej. Minęło jednak kilka dni, a od Uli nie było żadnych wiadomości, na telefony też nie odpowiadała. Potem coś jednak zaczęło się dziać. Któregoś wieczoru do drzwi zadzwonił bowiem sąsiad. Kurier przywiózł… wieniec pogrzebowy – Listonosz czy kurier mi dla pani zostawił, bo nie było pani w domu, więc wziąłem. Dobrze zrobiłem chyba? – zapytał, wręczając mi małe pudełko. – Oczywiście, dziękuję – uśmiechnęłam się i poszłam do kuchni, myśląc, że to Mateusz, który akurat wyjechał w delegację, przysłał mi moje ulubione słodkości. Radośnie otworzyłam pudełeczko i… zamarłam. W środku, zamiast czekoladek, znalazłam bowiem owiniętą w różowy papier zdechłą mysz. Dobrze że siedziałam, bo chyba bym padła. Patrzyłam na biedne truchełko kilka minut, po czym wystrzeliłam jak z procy i pognałam do śmietnika obok bloku. Potem długo nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się, kto mógł wymyślić coś takiego. Przecież nie miałam wrogów, byłam lubiana, dla wszystkich miła. Więc jakim cudem ktoś wykombinował taki żart? Może się pomylił? Ale nie, przecież na paczce był mój adres. Roztrzęsiona zadzwoniłam do Mateusza. Niestety, nie mógł przyjechać od razu. Próbował mnie jednak uspokoić, jak tylko mógł, a kiedy już się zobaczyliśmy, długo tulił w ramionach. To jednak nie był koniec. Zaczęłam dostawać listy z wyciętymi na kartkach literami. „Zdrajczyni”. „Tak się nie robi”. „Przekonasz się”. Słowa tańczyły mi przed oczami, a ja z dnia na dzień byłam bardziej niespokojna. Ba! Przerażona. Aż wreszcie dostałam kolejną przesyłkę, i to nie byle jaką. Kurier tym razem wręczył mi niewielki wieniec pogrzebowy z czerwonych róż, ozdobiony czarną wstążką. Do gałązki przyczepiona była szarfa. „Ostatnie pożegnanie”. Teraz już przerażenie zamieniło się w panikę. Mateusz, gdy tylko o tym usłyszał, natychmiast przyjechał. Nie dałam się bardziej omotać – Pomyśl, kto to może być – powiedział, tuląc mnie. – Pojęcia nie mam, przecież nikomu nic nie zrobiłam! – płakałam. – Chociaż… Nie, to niemożliwe… – zamyśliłam się. – Mów. Przypomnij sobie. – Wiesz, jakiś czas temu poznałam przez internet pewną kobietę. To było niedługo po tym, jak się rozstaliśmy. Najpierw było super, ale kiedy się dowiedziała, że do siebie wracamy, była wściekła i zerwała kontakt. Nie wierzę, że to ona, ale fakt, że znała mój adres… – Ona, nie ona, trzeba to sprawdzić, bo jesteś kłębkiem nerwów. Daj mi jej namiary. Mam znajomego policjanta, może się czegoś dowie. Co się działo później, nie wiem. Mateusz powiedział mi tylko tyle, że ta kobieta więcej nie będzie mnie niepokoić. Podobno policja miała już kilka zgłoszeń na jej temat. Inne panie skarżyły się, że najpierw zaprzyjaźniała się z nimi przez internet, a potem – z jakiegoś powodu obrażona – wyczyniała takie numery jak w stosunku do mnie. Co się z nią dalej działo i dzieje – nie mam pojęcia. Z jednej strony poczułam żal, bo wydawało mi się, że coś nas łączy. A z drugiej… Jakie szczęście, że nie dałam się bardziej omotać. I mam nauczkę na przyszłość. Lepiej nie ufać każdej przypadkowo poznanej osobie. Czytaj także:„Przyjaciółka odbiła mi faceta, a potem płakała w rękaw, że im się nie układa. Myślała, że będę jej współczuć?!”„Jak nastolatka zadurzyłam się w internetowym przystojniaku. Już pierwsza randka była dla mnie jak kubeł zimnej wody”„Cała 3 moich dzieci to >>wpadki<<. Jedno poczęłam na imprezie z przypadkowym facetem, a bliźniaki z żonatym kolegą z pracy”
W rodzinie jest siła! Ale tylko wtedy, kiedy nikt w domu nie czuje się bezsilny. Z rodziną najlepiej wychodzi się na fotografii – kto nie zna tego powiedzenia? A kiedy sprawa dotyczy rodziny męża, to ta fotografia niekiedy wymaga photoshopa. Poślubiasz dzielnego, silnego i niezależnego mężczyznę, a potem okazuje się, że bardziej Nie pamiętam, w jaki sposób rozmowa zeszła na tematy polityczne, ale z pewnością nie planowałem tego — od miesięcy ostrożnie podchodziłam do tematu z moimi rodzicami. Był rok 2018, a ja siedziałam w swoim pokoju w małym miasteczku akademickim w Zachodniej Wirginii, gdzie przeprowadziłam się z Rosji niecałe dwa lata wcześniej. Moja mama była w Rosji, po drugiej stronie rozmowy FaceTime podczas jednego z naszych cotygodniowych spotkań i wyglądała na spiętą — nie mówiłam pozytywnie o Władimirze Putinie. To było coś prostego, powiedziałam coś w stylu: "Putin nie jest dobry dla Rosji" albo "To nie jest patriotyczne ignorować wszystkie złe rzeczy w kraju, mając nadzieję, że same się rozwiążą". Odwróciła się od kamery, próbując ukryć łzy. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, zanim zmieniłam temat. Od kiedy to polityczny spór ma moc doprowadzania mojej matki do płaczu? Jak bardzo moja rodzina została przekształcona przez propagandę, skoro ja sama wymknęłam się z jej szponów? Podobnie jak moi rodzice, byłam kiedyś proputinowska. Myślałam, że Rosja "uratowała" Krym przed neonazistowskimi rebeliantami, że padła ofiarą globalnej kampanii oszczerstw, ponieważ świat nie mógł znieść faktu, że Rosja jest tak duża i bogata w ropę. Ale odkąd przeprowadziłam się do Stanów Zjednoczonych, by zdobyć drugi licencjat, zakochałam się w dziennikarstwie i zdałam sobie sprawę, że moje poglądy polityczne nie są zakorzenione w faktach, ale w trwającym całe życie kontakcie z kremlowską machiną propagandową. Moja rodzina nadal mieszka w Rosji i z biegiem lat poglądy moich rozsądnych, świetnie wykształconych i niegdyś liberalnie nastawionych rodziców stały się mi niemal obce. Podobnie jak wielu Rosjan, wierzą oni, że inwazja na Ukrainę to tylko "operacja mająca na celu wyeliminowanie neonazistów". Od czasu tej rozmowy z moją matką odbyłam wiele podobnych rozmów z moimi rodzicami. Teraz to ja jestem zwykle tą, która zostaje zraniona. Te rozmowy nigdy nie były łatwe, ale teraz, w obliczu wojny w Ukrainie, są równie ważne, co obrzydliwe. Ludzie wierzący rosyjskiej propagandzie ponoszą koszty — i to krwawe. Mam nadzieję, że osoby posługujące się językiem rosyjskim będą powoli zmniejszać poparcie dla Putina w naszych propagandowych rodzinach. Może przynajmniej przekonamy naszych bliskich, że rozlew krwi jest zły. Nie zrezygnowałam z moich rodziców. Może i żyjemy na różnych kontynentach, ale to polityka nas rozdzieliła. Foto: Mark Schiefelbein / Getty Images Władimir Putin Putin wydawał się młody i obiecujący Podobnie jak wielu ludzi z mojego pokolenia, którzy dorastali w czasach Putina, przez większość życia byłam w dużej mierze apolityczna. Dorastałam w rodzinie pedagogów w Joszkar-Oła, stolicy republiki Mari El, jednego z najbiedniejszych regionów Rosji. Moja babcia, która mieszkała z nami, tęskniła za Związkiem Radzieckim. Podobała jej się idealistyczna idea jedności i pewność, że znajdzie się dla niej praca — była uwielbianym przez uczniów profesorem języka niemieckiego i cieszyła się stabilnym i pewnym zatrudnieniem. Nauczyła mnie pionierskich piosenek z czasów sowieckich i często powtarzała, że ludzie byli wtedy bardziej życzliwi. Zastanawiam się, czy byli "życzliwsi", bo obawiali się, że ktoś na nich doniesie. Kiedy Putin stał się jasną gwiazdą, moja babcia była zachwycona. Został mianowany na premiera w 1999 r. przez ówczesnego prezydenta Borysa Jelcyna, a jego wielki wzrost popularności wynikał z tego, jak zareagował na serię zamachów bombowych w budynkach mieszkalnych w tym samym roku — to był rosyjski 11 września, w którym zginęło ponad 300 osób, a wiele zostało rannych. Putin obarczył winą za zamachy Czeczenów i stało się to jednym z uzasadnień drugiej wojny czeczeńskiej. Znacznie później dowiedziałam się, że niektórzy historycy i dziennikarze przypisują te zamachy bombowe Federalnej Służby Bezpieczeństwa, znanej jako FSB, która chciała doprowadzić do wyboru ich byłego dyrektora Putina na szefa państwa. Kiedy byłam dzieckiem, Putin wydawał się młody i obiecujący. Moja babcia zabrała mnie ze sobą, by głosować na niego w wyborach w 2000 r. Aby podzielić się emocjami związanymi z tą historyczną chwilą, podniosła mnie do góry i pokazała, gdzie mam zaznaczyć krzyżyk na karcie do głosowania. Początkowa ekscytacja Putinem z biegiem lat osłabła. Oczekiwaliśmy, że zmieni nasze życie na lepsze, ale gdy nic się nie poprawiło, zaczęliśmy się nadzieją męczyć. Drogi nadal były w rozsypce, policja drogowa i lokalni urzędnicy nadal byli skorumpowani, pensje były niskie, a podatki wysokie. Nie przyszło mi nawet do głowy, że w innym miejscu ludzie zagłosowaliby na kogoś innego podczas następnych wyborów — może dlatego, że jedyne opcje, które widzieliśmy w wiadomościach, były albo niekompetentne, albo były pajacami. Uciekłam się do całkowitego ignorowania polityki. Nadzieja wróciła w 2008 r., kiedy Dmitrij Miedwiediew, premier Putina, został wybrany na prezydenta. Razem z moimi rówieśnikami myśleliśmy, że może on uczyni z Rosji prawdziwą demokrację. W tym czasie zmieniłam już szkołę. Po raz pierwszy miałam nauczycieli, którzy próbowali skłonić nas do ponownego przeanalizowania historii Związku Radzieckiego i zakwestionowania obecnego stanu Rosji, nawet jeśli oznaczało to krytykę Kremla. Jeden nauczyciel odważył się nawet skrytykować rządy Stalina i represje polityczne, w wyniku których zginęły miliony ludzi. Nie chodziło o to, że ci nauczyciele byli wyjątkowi — po prostu tak się złożyło, że nie miałam z nimi wcześniej do czynienia. Ta moralna jasność wydawała mi się obca. W miarę upływu czasu stało się jasne, że Miedwiediew jest tylko rozgrzewką przed powrotem Putina. W 2008 r., za rządów Miedwiediewa, nowa poprawka do konstytucji wydłużyła czteroletnią kadencję prezydenta do sześciu lat. We wrześniu 2011 r., kiedy Putin ogłosił, że będzie ponownie ubiegał się o prezydenturę w 2012 r., moi przyjaciele i ja zrozumieliśmy, że oznacza to dużą szansę na kolejne 12 lat rządów Putina. Nie był to z pewnością demokratyczny kierunek, na który ja i moi przyjaciele liczyliśmy w Rosji. W grudniu tego samego roku w całym kraju wybuchły największe od lat 90. protesty antyrządowe w odpowiedzi na oskarżenie Putina i jego partii Jedna Rosja o sfałszowanie wyborów parlamentarnych. Zdjęcia tłumu skandującego "Putin to złodziej!" i "Rosja bez Putina!" w jakiś sposób trafiły do mnie na WKontacie, rosyjskim portalu społecznościowym inspirowanym Facebookiem. Moi przyjaciele i ja słyszeliśmy wystarczająco dużo słów o tym, że Putin jest skorumpowany, żeby w to uwierzyć. W końcu byliśmy wystarczająco dorośli, żeby głosować, i potraktowaliśmy to poważnie — badaliśmy kandydatów, dyskutowaliśmy o ich obietnicach z kampanii. Większość z nas lubiła Michaiła Prochorowa, oligarchę, który obiecał cofnięcie poprawki do konstytucji oraz rozprawienie się z państwową propagandą i korupcją. Wydawało się, że nasze pokolenie, które dorastało pod rządami Putina, może wreszcie coś zmienić. Nawet zaufanie mojej babci do Putina zachwiało się, a cała moja rodzina rozważała innych kandydatów. Ale w ostatniej chwili coś się zmieniło — pojawiła się fala negatywnych doniesień w prasie o Prochorowowie i pozytywnych o Putinie. Wydawało się, że Rosja potrzebuje kogoś doświadczonego, kto będzie nas chronił, Putin był jedynym wyborem. Kiedy nadszedł dzień wyborów, czułam się pokonana i zdezorientowana. Jedna z moich przyjaciółek czuła to samo. — Putin jest teraz jedynym racjonalnym wyborem, a moja niewykorzystana karta do głosowania i tak automatycznie zostanie zaliczona na jego korzyść — powiedziała mi. Nie było niespodzianką, że Putin został ponownie wybrany, mimo zarzutów o oszustwa. Ku mojemu zawstydzeniu, to aneksja Krymu sprawiła, że znalazłam się w obozie proputinowskim. Rewolucja Euromajdanu na Ukrainie w latach 2013-2014 otrzymała przyzwoitą ilość czasu antenowego w rosyjskich wiadomościach. Jednak zamiast pokazywać Ukraińców protestujących przeciwko skorumpowanemu rządowi i skutecznie obalających prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowycza, rosyjska narracja malowała nowy ukraiński rząd jako faszystowski gang i wychwalała wysiłki Putina, by ocalić Krym i jego etniczno-rosyjską ludność przed faszystowskimi rządami. Propaganda zaklinała się, że proces ten był demokratyczny. Pamiętam, jak zobaczyłam w internecie zdjęcie rzekomo krymskiego budynku mieszkalnego z wieloma rosyjskimi flagami wywieszonymi przez okna i pomyślałam, że to najbardziej autentyczny dowód, jakiego można potrzebować. Mój tata słyszał gdzieś, że nawet nasze rodzinne miasto przyjęło ukraińskich uchodźców, że Rosjanie ustępowali miejsca w kolejce po pomoc społeczną. Nabrałam szacunku do Putina. Według Centrum Lewady, niezależnej rosyjskiej organizacji badawczej, popularność Putina wzrosła z 69 proc. w lutym 2013 r. do 82 proc. w kwietniu 2014 r. Propaganda wylewa się zewsząd i przytłacza mnie. Łatwiej było przyjąć linię Kremla jako prawdę, niż kwestionować każdy mylący argument, jeden po drugim. Uwierzyłam, że zachodnie ataki na działania Putina są równoznaczne z atakami na mój kraj. Moje pojęcie patriotyzmu zmieniło się w ślepe poparcie dla Rosji. Tym razem nie rozmawiałam o tym z przyjaciółmi, ale byłam pewien, że oni czują to samo. W ciągu ostatnich lat zwykłym konsumentom wiadomości w Rosji jeszcze trudniej było znaleźć niezależne media. Trudności wzrosły od czasu rozpoczęcia wojny na Ukrainie, kiedy Putin podpisał ustawę, która grozi grzywną lub karą do 15 lat więzienia każdemu, kto rozpowszechnia fake news lub informacje niezaakceptowane przez Kreml. Niektóre serwisy informacyjne zamroziły swoją działalność, a wielu dziennikarzy opuściło kraj. Rosjanie, którzy nadal chcą otrzymywać prawdziwe wiadomości, używają VPN, aby uzyskać dostęp do stron informacyjnych, które zostały zakazane przez Kreml. Dla innych, takich jak moi rodzice, pozostaje zalew propagandy w telewizji i w prasie oraz w mediach społecznościowych. Wszystko, w co wierzyłam o Rosji, runęło w gruzy Wszystko się zmieniło, gdy w styczniu 2016 r. przeprowadziłam się do Wirginii Zachodniej, by zdobyć drugi stopień licencjacki. Nie byłam aktywnym politykiem, ale kiedy tylko pojawiała się okazja, broniłam Putina i Rosji przed tym, co uważałam za amerykańską propagandę. Pewnego razu moi przyjaciele oglądali film dokumentalny o tym, co się stało na Krymie, a ja zaczęłam się wydzierać, że wszystko jest albo sfałszowane, albo jest nieuczciwym przypadkiem wybierania fragmentów. Na pewno na Krymie nie było rosyjskich czołgów, a Rosjanie nikogo nie zabili. Często na dowód tego wyciągałam zdjęcie budynku mieszkalnego z rosyjskimi flagami. W większości przypadków ludzie po drugiej stronie takich wywodów albo nie przejmowali się na tyle, żeby się spierać, albo byli zbyt uprzejmi, żeby mnie zwyzywać. Jednak powoli zaczęło rosnąć moje podejrzenie, że coś jest nie tak z narracją Kremla. Przeprowadzka do Stanów Zjednoczonych fizycznie odsunęła mnie od świeżego dopływu propagandy — tylko sporadyczne argumenty proputinowskie docierały do mnie dzięki rozmowom z rodzicami. Zakochałam się w dziennikarstwie po dołączeniu do gazety uczelnianej, ucząc się, jak zbierać i weryfikować informacje. Kiedy pojawiły się pierwsze informacje o wpływie Rosji na wybory prezydenckie w 2016 r., broniłam Rosji przed każdym, kto chciał słuchać. Rosyjska propaganda nie dostarczała mi "faktów", więc czytałam wiarygodne anglojęzyczne raporty — i nie mogłam się w nich połapać. To było takie czarno-białe, nie przypominało prawdziwego świata. Podzieliłam się swoim zakłopotaniem z ojcem w Rosji. — Wiem, czego uczą nas na zajęciach z dziennikarstwa. Wiem, jak składa się artykuły i że dziennikarze cenią sobie fakty. Na jakim poziomie organizacji informacyjnej kłamstwa o Rosji trafiają do artykułów? — zastanawiałam się. W końcu zrozumiałam to pod koniec lata 2017 r., kiedy spędziłam trochę czasu w otoczeniu poważnych reporterów. Spotkałam się ze sprzeciwem wobec niektórych moich twierdzeń, że Rosja "uratowała" Krym i że Putin nigdy nie skrzywdziłby innych narodów. Pojechałam na konferencję dla dziennikarzy w Arizonie i powiedziałam jednemu lub dwóm bardzo utytułowanym reporterom, że amerykańskie media są wprowadzane w błąd w kwestii Rosji. Ich ciche rozbawienie bardzo mnie zdziwiło. Jeden z reporterów, którego pracę podziwiałam, tylko grzecznie się uśmiechnął i rzucił mi zabawne spojrzenie. Inny, o takim samym spojrzeniu, uznał moją opinię za interesującą i szybko przedstawił mnie swojemu przyjacielowi. Zdałam sobie sprawę, że nie jestem wiarygodna, a to wprawiało innych w zakłopotanie, a nawet bawiło. Wszystko, w co wierzyłam na temat Rosji, świata i siebie samego, rozpadło się. To było dezorientujące i samotne. Nie mogłam rozmawiać z rodzicami, bo oni nadal byli za Putinem. Nie mogłam też rozmawiać o tym z moimi rosyjskimi przyjaciółmi — albo ignorowali politykę, albo stawali w defensywie, przedstawiając swoje poglądy jako jedyne słuszne. Moi przyjaciele w USA nie byli w stanie pojąć rozmiaru osobistej straty. Nie wiedziałam już, kim jestem i w co wierzę. W następnym semestrze zajęcia ze stosunków międzynarodowych pomogły mi nauczyć się, że w polityce międzynarodowej nie ma czegoś takiego jak "dobry człowiek", że świat jest bardziej skomplikowany. Oparłam się na Sally, profesor pasjonującej się polityką rosyjską, która polecając książki i prowadząc wiele rozmów, przeprowadziła mnie przez proces łączenia prawdy o polityce i historii Rosji. Prawie codziennie wpadałam do jej małego biura, żeby porozmawiać o tym, co przeczytałam w książkach, które Sally mi pożyczyła — o masowych grobach z czasów represji stalinowskich, o otruciu Aleksandra Litwinienki, o korupcji i mściwości Putina. Rozmawialiśmy też o moich rodzicach — ich przekonania zaczęły przypominać teorie spiskowe, obracające się wokół głównego tematu, jakim jest wielowiekowa próba zatuszowania wielkości Rosji. Wierzyli w przeciwstawne rzeczy w tym samym czasie, przechodząc od "Putin jest skorumpowany" do "Putin to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się Rosji" w ciągu jednej rozmowy. Byłam zaskoczona, że tak wiele z tego, co uważałam za "wiedzę powszechną", pochodziło z propagandy i teorii spiskowych. Nie, Ukraina nie kradła rosyjskiego gazu przez lata. Nie, Hillary Clinton nie stała za protestami w Rosji w 2011 r. Nie, Barack Obama nie jest muzułmaninem (wstyd przyznać, że sprawdziłam to kilka lat temu). Wykonałam wiele pracy, żeby naprawić szkody, ale od czasu do czasu łapię się na tym, że używam jakichś bzdur jako argumentów zakorzenionych w tym, co uważam za historię lub naukę, i muszę ponownie analizować swój sposób myślenia. To doświadczenie jest powszechne wśród ludzi, którzy porzucili przekonania, które kiedyś kształtowały ich tożsamość. Mój mąż, Amerykanin, który został wychowany jako katolik, miał podobne doświadczenie, gdy w szkole średniej przewartościował swój związek z religią. Dzięki mojemu reportażowi o QAnon poznałam ludzi, którzy zrekonstruowali swoje przekonania po tym, jak zdali sobie sprawę, że ich wychowanie podsycane przez spiski było pełne fałszu. Ci, którzy odeszli z QAnon, opisują to samo poczucie dezorientacji i politycznej bezdomności. Sally i ja nadal czasami rozmawiamy o książkach i polityce. Ostatnio powiedziała mi, że nie miała pojęcia, jak bardzo przyczyniła się do mojej przemiany. Bez niej pogrążyłabym się z powrotem w propagandzie lub straciłbym rozum. Foto: Antoine GYORI/Sygma / Getty Images Władimir Putin (zdjęcie z 2001 r.) Będę próbowała dalej Moja polityczna przemiana nie była łatwa także dla moich rodziców. Jedną rzeczą jest pozwolić dziecku przenieść się na drugi koniec świata — zupełnie inną rzeczą jest obserwowanie, jak ta przeprowadzka zmienia ją, sprawiając, że coraz trudniej jest rozmawiać o rzeczach, które kiedyś były "wiedzą powszechną". Nie mogliśmy łatwo dzielić się tym, co nam leży na sercu, gdy chodziło o politykę. Najczęściej, aby uniknąć podsycanych przez propagandę nieporozumień, w ogóle unikaliśmy tego tematu. Potem, 24 lutego, Rosja najechała na Ukrainę i wszystko się zmieniło. Nagle te polityczne spory miały bardzo realne i bardzo krwawe konsekwencje. Rosyjska propaganda nasiliła się, wykorzystując traumę pokoleniową z czasów II wojny światowej i nazywając Ukraińców "nazistami", by usprawiedliwić inwazję. Mój ojciec zadzwonił do mnie następnego dnia, by uzyskać wsparcie emocjonalne. Mogłam powiedzieć, że był tak samo zdruzgotany, jak ja. Coś w jego sposobie mówienia, kiedy powiedział: "Robimy to, żeby pozbyć się nazistów", zdradzało potrzebę dodania mu otuchy. Powinnam była wtedy naciskać — później powiedział mi, że miał wątpliwości na początku wojny. Ale teraz zrobił swoje "badania" i jest pewien, że Rosja postąpiła słusznie. Kilka dni po rozpoczęciu wojny moja mama wysłała mi wiadomość, w której ostrzegła mnie, że nawet polubienie postów krytycznych wobec Rosji jest udziałem w wojnie informacyjnej. Następnie zaczęła wysyłać mi sugestie, żebym wysyłała "pozytywne myśli" na Ukrainę, żeby wyrównać "negatywne" myśli na świecie. Moi rodzice i ja oddaliliśmy się od siebie jeszcze bardziej. Wzrasta w nich patriotyzm związany z przekonaniem, że "Rosjanie likwidują nazistów i ratują cywilów". Wierzą, że zbrodnie popełniane przez rosyjskich żołnierzy na Ukraińcach są albo popełniane przez samych Ukraińców, albo są inscenizowane. Poświęciłam swoją energię na relacjonowanie Ukrainy i szkód, jakie wyrządzili Rosjanie. Na potrzeby jednego artykułu rozmawiałam z uchodźcami, którzy uciekli ze swoich domów i opowiedzieli mi straszne historie o tym, co widzieli — bombardowania cywilnych budynków mieszkalnych, niesprowokowane strzelanie do cywilów. Media podawały o wiele więcej informacji o zbrodniach: przemoc seksualna wobec kobiet i dzieci, obrazy ciał leżących w Buczy, ludobójstwo na ludziach, których rosyjska propaganda wciąż uważa za naszych braci i siostry. Raz rozmawiałam z ojcem o tym, że piszę o wojnie. Nie czytał moich opowiadań i nie zgadzał się z moim stanowiskiem, ale był ze mnie dumny, że bronię tego, co uważam za słuszne. Moi rodzice wiele poświęcili, abym mogła wyjechać do Stanów Zjednoczonych, mimo że bardzo nie lubią amerykańskiego rządu. Wspierali mnie na każdym kroku. Niedawno rozmawiałam o ich stanowisku politycznym z moją rosyjską przyjaciółką, która ich zna. Była bardzo zaskoczona, gdy to usłyszała. — Twoi rodzice? Naprawdę? — zapytała. Sprzymierzanie się moich rodziców z Kremlem nie ma sensu — są inteligentni, wykształceni, dociekliwi, mili. Mieli więcej zalet niż wielu Rosjan wystawionych na działanie propagandy, ale i tak ich ona dopadła. Inwazja wydaje się popularna w Rosji. Według różnych sondaży, ponad połowa ludności aprobuje ją. Nie jest jednak jasne, co ludzie naprawdę czują — niektórzy mogą mówić to, co uważają, że powinni mówić. Nawet ci Rosjanie, którzy mają dostęp do informacji z zewnątrz, wciąż odrzucają doniesienia o rosyjskiej agresji: "Wszyscy kłamią" — mówią. Jest to jeden z najskuteczniejszych pomysłów na powstrzymanie myśli, z jakimi wielokrotnie się spotkałam, i przypisuję go zalewowi rosyjskiej propagandy. Są też tacy, którzy mają pytania, ale myśl, że rosyjscy żołnierze mogą być tak brutalni, jest dla nich niewyobrażalna. To właśnie do tej drugiej grupy mam nadzieję dotrzeć. Ten rozlew krwi zmusił mnie do zrozumienia, że istnieje moralny obowiązek powstrzymania tej wojny i tego potwora napędzanego propagandą. Nie można winić za te okropności wyłącznie propagandy — jest wielu Rosjan mieszkających za granicą, którzy mają kontakt z mediami pokazującymi okrucieństwa, jakich rosyjscy żołnierze dopuszczają się wobec ukraińskich cywilów, a mimo to nadal popierają oni wojnę. Jednak stawka, o jaką trzeba się starać, by dotrzeć do rosyjskojęzycznych odbiorców, jest tak wysoka, jak nigdy dotąd. My, jako osoby rosyjskojęzyczne, musimy prowadzić trudne rozmowy z tymi, którzy wierzą w spiski i dezinformację. Nadal próbuję rozmawiać z moimi rodzicami o wojnie. Przywołuję konkretne okrucieństwa z wiadomości, opowiadam im historie ludzi, których znam. Mówię tak długo, aż są zbyt zirytowani, żeby słuchać. Może pewnego dnia zaczną wątpić. Kiedy ten dzień nadejdzie, będę przy nich, by pomóc im odkryć prawdę. Nastolatki, najbardziej narażeni na uzależnienie od komputera i internetu, często przedkładają życie w sieci nad realne znajomości. Wiele młodych osób zmaga się z uzależnieniem od internetu, chociaż nie każdy z nich zdaje sobie z tego sprawę. Joanna Dziewulak / 08.03.2012 10:25. fot. Fotolia. Wynalazki powstają, by ułatwiać nam Jak na gotówkę przeliczyć lata pracy kilku pokoleń? Jak oszacować wartość zniszczonego zdrowia? Ile można zapłacić za czas, który ojciec stracił z dorastania syna? Czy jakiekolwiek pieniądze są w stanie zrekompensować ludziom utratę domów? Nie budynków, ale domów, w których znaleźli szczęście i spokój? Szanowny Czytelniku! Dzięki reklamom czytasz za darmo. Prosimy o wyłączenie programu służącego do blokowania reklam (np. AdBlock). Dziękujemy, redakcja Dziennika Wschodniego. Kliknij tutaj, aby zaakceptować Dostaną potężne odszkodowania. Protestują, bo chcą wydrzeć więcej, a potem za te miliony kupią sobie nowiutkie domy. A teraz tylko krzyczą. Pieniacze. Zaścianek. Ciemnogród. Nie rozumieją potrzeby rozwoju – to opinie, które w internecie można wyczytać o ludziach protestujących przeciwko planom budowy szybkich kolei. Odwiedziłam trzy z bardzo wielu takich rodzin. W samej gminie Zamość wywłaszczeniami zagrożonych jest ponad 100 domów. Cztery pokolenia pod jednym dachem Żdanów. Okazały, piętrowy, starannie wykończony dom z nowiutką elewacją. Zadbane podwórko z ogródkiem, równiutko ułożonymi chodnikami, dorodnymi roślinami, starymi, ale świetnie utrzymanymi pomieszczeniami gospodarczymi i gołębnikiem pełnym ptaków. Pod położonym niedawno nowym dachem, w domu z wymienionymi niedawno oknami mieszka kilkupokoleniowa rodzina. Seniorzy to 84-letnia pani Zuzanna Kapłon i jej 92-letni mąż Marian. Mieszka z nimi ich córka Grażyna Koczwara z mężem Tadeuszem. Jest jeszcze ich córka Ewelina i jej mąż Michał oraz mała Zuzia. Jeżeli spośród planowanych linii szybkiej kolei, które mają prowadzić do planowanego przez rząd Centralnego Portu Komunikacyjnego wybrany zostanie wariant różowy, stracą wszystko, na co każde z tych pokoleń od lat pracowało. Starych drzew się nie przesadza, za żadne pieniądze – mówią Lucyna i Tadeusz Brzozowscy z Lipska Stracą swój dom, w którym się dorabiali i który przez lata starannie urządzali, z którym wiąże się ich przeszłość, ale z którym też wiązali jakieś plany na przyszłość. A to tylko jeden z kilkudziesięciu domów i tylko w tej jednej wiosce, które mogą zniknąć z powierzchni ziemi, jeśli rządowe plany wejdą w życie. Dlatego właśnie, podobnie jak mieszkańcy innych miejscowości gminy Zamość protestują. Cała rodzina zapewnia, że nie ma odszkodowania, które byłoby w stanie w najmniejszym choćby stopniu zwrócić im to, co w swój dom włożyli. To „coś” wartości materialnej nie ma. – Tę działkę, 30 arów, dostałam od moich rodziców – wspomina pani Zuzanna. Kiedy wyszła za mąż, zaczęli z mężem myśleć o własnym domu. Pan Marian pracował. Co miesiąc przynosił pensję. Marną, bo marną, ale żyli skromnie, oszczędzali, odkładali grosz do grosza, zaczęli się budować. I gospodarzyli. Na polu mieli buraki, trochę ziemniaków, później pojawiły się zwierzęta, głównie świnie. Hodowla na początku maleńka, z czasem się rozrastała. Żeby gospodarstwo utrzymać i rozwijać, bardzo ciężko pracowali. Ale mieli z tego radość i satysfakcję. Dom był najpierw parterowy. Ale potem na świat przychodziły dzieci. Synowie poszli na swoje. Jeden dla własnej rodziny także zbudował dom, po sąsiedzku (ta posesja też jest na trasie różowego wariantu). Drugi z synów, Ireneusz Kapłon przeprowadził się ciut dalej, ale także mieszka w Żdanowie. – Byliśmy tutaj zawsze i zawsze wszystko robiliśmy dla dzieci. I cieszyliśmy się, że one chcą być blisko nas – mówi z trudem pan Marian. Z rodzicami została pani Grażyna. Gdy wyszła za mąż, dom trzeba było powiększyć o piętro. – Mąż na to od 20 lat pracował za granicą. Każde pieniądze, jakie wysyłał, szły a to na rozbudowę, a to na wyposażenie, meblowanie, żeby urządzić go jak najlepiej, a później remontować. To jak worek bez dna – opowiada kobieta. Bo chcieli, żeby żyło im się tutaj razem po prostu dobrze i spokojnie. I cieszyli się, że córka także postanowiła właśnie w rodzinnym domu zamieszkać ze swoim mężem i córeczką. – Pracowaliśmy oboje za granicą. Różnie tam bywało, ale zawsze człowiek miał w tyle głowy, że tu w Żdanowie jest dom i że mamy do czego wracać. Wróciliśmy, a teraz nie wiemy czy będziemy mogli tutaj zostać – mówi ze łzami w oczach Ewelina Popko. Ja na ten dom dla mojej rodziny pracowałem latami. Wiem, ile mnie to kosztowało. Nikt nie jest w stanie mi za to zapłacić – przekonuje Piotr Hadło Jej mama też płacze, kiedy pytam, czego byłoby jej najbardziej żal, gdyby musiała się wyprowadzić. Łez nie potrafi powstrzymać również pani Zuzanna. Odkąd kilka tygodni temu zaczęło się mówić coraz częściej o CPK, tak właśnie wygląda ich życie. W codziennych czynnościach, które kiedyś sprawiały radość, teraz trudno ją odnaleźć. – Widzę po rodzicach, jak bardzo to jest dla nich trudne. Naprawdę ich to wykańcza. Tata musi leki na ciśnienie brać w podwójnej dawce, żeby jakoś funkcjonować – opowiada wyraźnie wzruszony Ireneusz Kapłon. I dodaje. – Przecież nawet starego psa się bierze na dożywocie i trzyma do końca, a starych ludzi chcą przeganiać? A najgorsze jest to, że wszyscy mają poczucie, iż dla władz CPK i dla projektantów nic a nic nie znaczą. – Poprowadzili sobie te swoje trasy zza biurka, nikt tu nie przyjechał, żeby zobaczyć jak nasze wioski wyglądają, ile i jakich domów są gotowi z ziemią zrównać. Jakby tu byli, to może by się zorientowali, że wystarczyłoby tę kreskę kawałek przesunąć, żeby tory biegły po polach, a nie po domach – denerwuje się młodszy Kapłon. Rodzina ma pole niedaleko swojej posesji, w dwóch kawałkach po 2 hektary. – Ja bym im to wszystko za darmo oddała, żeby tylko nie kazali nam się z domu wynosić – mówi z pełnym przekonaniem pani Grażyna. I ma żal, że nikt nic im nie wyjaśnił. Każdego dnia zastanawia się, czy jak przyjdzie co do czego będzie miała tydzień czy dwa, a może kilka miesięcy na to, żeby spakować siebie, rodziców, córkę, wnuczkę, cały dobytek i się wynieść. – Tylko dokąd? – pyta smutno. Każda grudka ziemi była w mojej dłoni Lipsko. Dom na samym końcu wsi, na niewielkim wzniesieniu, piętrowy. Dookoła czyściuteńko, Nie ma przepychu, jest porządek. Widać, że ktoś o to obejście bardzo dba. Rosną owocowe drzewka, są owocowe krzewy, jest ogród warzywny. Siadamy przy plastikowym stole, na plastikowych krzesełkach, pod rozłożystą jabłonką, wiekową, która wyjątkowo w tym roku obrodziła. Cień daje ukojenie w upalne popołudnie. Państwo Zuzanna i Marian Kapłonowie ze Żdanowa z synem Ireneuszem i córką Grażyną, wnuczką Eweliną i prawnuczką Zuzią – To jest nasze ulubione miejsce – mówi pani Lucyna Brzozowska. Kiedy ona i jej mąż Tadeusz byli młodzi, mieli książeczki mieszkaniowe. Mogli je zamienić na mieszkanie w bloku w mieście. – Ale tata płakał, pamiętam go jak dzisiaj i mówił, żebym tutaj została, bo ta ziemia należy do rodziny. Tak prosił... – wspomina kobieta. Zostali. Po ślubie, na początku lat 70. mieszkali z rodzicami i latami odkładali na własny dom. W końcu go zaczęli budować, powolutku, etapami, bo pieniędzy nigdy za dużo nie było. I gospodarzyli. Za podwórkiem z domem jest pole. Ponad 7 ha. – A z tego przeszło 5 hektarów to bardzo dobre gleby, rędziny, jedne z najlepszych – mówi z dumą Tadeusz Brzozowski. A za polem mają jeszcze kawałeczek własnego brzozowego lasu. Niewielki, ale piękny. Jak synowie ze swoimi rodzinami przyjeżdżają w odwiedziny, wszyscy lubią tam chodzić. Jest cicho i spokojnie. Jest dobrze. A właściwie było. Do maja tego roku. Wtedy Brzozowscy dowiedzieli się od kogoś z sąsiadów, że są plany na szybką kolej i że jeden z wariantów tras biegnie przez ich dom, przez ich podwórko i pola. Jeśli wybrany zostanie wariant czerwony, stracą niemal wszystko. – To było jak grom z jasnego nieba – mówi pani Lucyna. Jej mąż tak się wtedy zdenerwował, że cały się dosłownie trząsł. A ona martwiła się i martwi do dziś o niego. Bo pan Tadeusz jest po dwóch zawałach, ma wstawiony stymulator. Nerwy mu nie służą, a denerwuje się każdego dnia od wielu tygodni. – Kładę się z tą myślą, budzę się w nocy i o tym myślę, wstaję rano i jest to samo – mówi drżącym głosem mężczyzna. Jesienią dosadził kilka małych jabłonek. Jeszcze w kwietniu je ogrodził, żeby kury nie grzebały, a teraz chodzi koło nich i zastanawia się, czy kiedykolwiek będzie mógł na nich zobaczyć owoce. – To samo z borówką amerykańską. Posadziliśmy, kilka owoców ma, a ja zamiast się cieszyć, to myślę, czy za rok, znowu będzie je można spróbować – mówi pan Brzozowski. Bo wizja utraty tego, na co dziesięcioleciami, dzień w dzień pracowali odbiera starszym państwu chęć do życia i jakąkolwiek radość z niego. – Tak, jak byśmy wyrok usłyszeli. Tylko nie wiadomo z jakiego artykułu i za co. Zawsze żyliśmy uczciwie, spokojnie – ocenia smutno pani Lucyna. A nie chcą od życia wiele. Jedynie dożyć w spokoju tu, gdzie czują się u siebie. Nic więcej. Perspektywa wywłaszczenia jest dla nich przerażająca. – Dla naszego pokolenia skojarzenie jest jedno: wojna i wysiedlenia. Wtedy przychodzili z karabinami i wyganiali ludzi z domów. Teraz chcą zrobić to samo, tylko bez karabinów – konstatuje 72-letni mężczyzna. Nie zastanawiają się nawet, ile ktoś będzie gotów im za ich własność, która podobno jest święta, zapłacić. Na żadne pieniądze nie da się przeliczyć lat, które tutaj spędzili, trudu jaki w to wszystko włożyli, zdrowia, jakie stracili ciężko pracując, by stworzyć dom dla siebie, a może i dla dzieci. Bo synowie wspominali, że może kiedyś wróciliby do Lipska. – Tu naprawdę każdą grudkę ziemi miałem w dłoni, na wszystko zapracowałem, we wszystkim co mamy jest kawałeczek naszego życia. Ile to może być warte? Ktoś umie to w ogóle ocenić? – pyta retorycznie pan Tadeusz. I dodaje. – Ta ziemia to chleb. Tego nie wolno człowiekowi odebrać. – Starych drzew się nie przesadza. A my mamy gdzieś życie zaczynać na nowo? Jak to? – dodaje pani Lucyna. Chciałaby nie myśleć o tym, co może ich spotkać. Ale nie potrafi. – Teraz to się zastanawiam czy choć jeszcze jedne święta w domu spędzimy z naszymi dziećmi, z wnukami. Czy jeszcze będziemy choinkę ubierać, światełka zapalać, żeby było ładniej – zwierza się kobieta. Oboje martwią się nie tylko o dom, ale i o figurkę, która przed nim stoi. Jest zabytkowa, z XVIII wieku, ludzie ją postawili, żeby Bogu dziękować, że nie wszyscy zmarli w epidemii, jaka nawiedziła wtedy te tereny. Państwa Brzozowskich wcale nie pociesza fakt, że jeśli linia czerwona nie zostanie wybrana, to zostaną na swoim. Bo wie, że gdzieś indziej ludzi spotka to, co ich być może ominie. – I tak jak ja teraz płaczę, pewnie i oni płaczą. Więc jak się cieszyć? I jak można cokolwiek na takim ludzkim nieszczęściu budować? – wzdycha pani Lucyna. Domu mojej rodziny nie oddam – Ja stąd dobrowolnie nie wyjdę. A jak mnie wyprowadzą, wrócę. Nie oddam po dobroci tego, co dla swojej rodziny stworzyłem – w głosie Piotra Hadło, czterdziestokilkuletniego mężczyzny nie ma ani grama niepewności. Ze swoją żoną i dwojgiem dzieci mieszka w Zwódnem. W nowiutkim, nowoczesnym, gustownie wykończonym i urządzonym domu. Otacza go piękny ogród z alejkami, modnymi drzewkami, krzewami, kwiatami. Nic tu nie jest przypadkowe. Wszystko jest przemyślane i na swoim miejscu. Tak to planowali, żeby stworzyć sobie miejsce idealne, wymarzone. Dlatego jest i mały ogród z warzywami, i altanka z bujanym fotelem i śliczny, różowy domek dla 3-letniej córeczki. Stanął ledwie rok temu. Pan Piotr dokładnie wie, ile to kosztowało. I wcale nie mówi o pieniądzach, bo żeby je zarobić, musiał w życiu bardzo, bardzo wiele poświęcić. – Pracuję od 17 roku życia, a na ten dom zarabiałem już po ślubie wiele, wiele lat. Wtedy mieszkaliśmy w bloku z rodzicami. Ale postanowiliśmy pójść na swoje, na działkę, którą żona dostała od swoich rodziców, a oni od swoich. Ta ziemia była w rodzinie jeszcze przed wojną – opowiada mężczyzna. Zaciągnęli kredyt. Niemały. Jeszcze go spłacają, a w perspektywie mają kolejnych kilkanaście lat z ratami. Ale jak dom już stał i nawet nie było w nim mebli, to zaraz się wprowadzili, żeby w końcu być na swoim. – Tyle że telewizor jakiś kupiliśmy, a antena na kiju od szczotki stała. I było już dobrze – wspomina z rozrzewnieniem pierwsze chwile w ich wspólnym domu. Mieszkają tu cztery lata i przez cały ten czas do domu dokładają, bo ciągle jest jeszcze coś do zrobienia. Tutaj urodziła się ich córeczka. Ale dzieciństwa 13-letniego syna pan Piotr prawie nie pamięta. Bo żeby stworzyć dla wszystkich dom, pracował, pracował, pracował. – Wyjeżdżałem w nocy, wracałem w nocy i tak latami. Ale wiedziałem po co to robię i stąd miałem siłę. Teraz już nie dałbym rady. Dlatego domu nie oddam. Za żadne pieniądze – mówi. Podobnych jak oni rodzin w Zwódnem jest bardzo wiele. Są ludzie starsi, ale dominują młodzi, z dziećmi. Nikt z nich niczego w prezencie od życia nie dostał, każdy na wszystko musiał zapracować. Wielu jest dopiero w trakcie budowy. Oczywiście realizują je na kredyt i choć wizja wywłaszczeń raczej pozbawia chęci do pracy, to jednak muszą te inwestycje kontynuować, bo banki cisną i pilnują, na co dały pieniądze. Pan Piotr wie, że podobnie jak on myślą także sąsiedzi. Ludzie są zdeterminowani. Mówią, że jak przyjdzie co do czego, może dojść do tragedii, bo co podwórko, to dramat innej rodziny. A jeśli zaczną wywłaszczać, będzie jeszcze gorzej. – Choćby nie wiem jakie pieniądze płacili, ale zakładam, że to na nas będą oszczędzać, bo przecież nie na wykonawcach, to nikt nie będzie w stanie odbudować tego, na co przez lata pracował – ocenia Hadło. I jeszcze raz dodaje, że on żadnych pieniędzy nie chce. – Co miałbym z nimi zrobić jako bezdomny? Przykryć siebie, żonę i dzieci? Domek papierowy z nich jak z kart budować? – pyta retorycznie. I nie potrafi pogodzić się z tym, że kiedy plany budowy CPK i szybkiej kolei ruszały, nikt się ani w Zwódnem, ani żadnej innej wiosce nie pojawił. Dopiero ostatnio jakieś śmigłowce latały i robiły pomiary, a jacyś ludzie po polach chodzili i coś wiercili. Piotr Hadło, podobnie jak wielu innych jest przekonany, że szybką kolej można było projektować inaczej. – Przez te kilkanaście lat, jak pracowałem, jeździłem niemal dzień w dzień do Warszawy. Widziałem, jak powstawała „eska”, widziałem, którędy szła i co tam w międzyczasie znikało. Może kilka domów, no i jeden taki bar, co stał w polu. Nic więcej. A u nas po tej inwestycji będą umierać całe wioski – podsumowuje mieszkaniec Zwódnego. Warianty Projektanci pracujący dla CPK przewidzieli cztery różne warianty dla torów szybkiej kolei w ramach tzw. szprychy nr 5 od Trawnik do granicy z Ukrainą. Zagrożone wywłaszczeniami są nie tylko rodziny z okolic Zamościa, ale też Krasnegostawu, gminy Izbica, ale również gminy Tomaszów Lubelski i Bełżca, przez którego centrum projektanci przewidzieli przebieg każdej z czterech projektowanych tras.
To taka forma żyć razem kiedy nie było oddzielnych, odizolowanych grup rodzinnych, a życie rodzinne było tożsame z publicznym. Na podstawie danych etnologicznych i wiedzy o niskim poziomie rozwoju człowieka prymitywnego na najniższym etapie zdziczenia stwierdza się, że między wszystkimi członkami społeczeństwa istniały
Bezpieczeństwo to nie parasol. Nie możesz myśleć o nim tylko w niepogodę. Nie jest jak ponton, czy kapok. Bliżej mu do tlenu. Oddychania. Musisz mieć jego nawyk. Tylko to uratuje ci życie, kiedy znajdziesz się w potencjalnie niebezpiecznej sytuacji. O tym wiedzą i tego uczą mądrzy rodzice i łatwiej było to zrozumieć. Kiedyś, czyli wtedy, gdy człowiek nie zagłuszał instynktu elektroniką. Gdy życie nie było pędem, który odbiera możliwość oddzielenia pozornie pilnego od naprawdę ważnego. Gdy w grach komputerowych nie było 20 żyć, a tylko każdy miał świat zalewa nas komunikatami (należy to i tamto), nakazami i zakazami, których na ogół nie tyle nawet nie słuchamy, co wręcz nie zauważamy. Za to ubodzy o wiedzę – jak się zachować, by zadbać o swoje bezpieczeństwo świadomie, z rozwagą, gdy niekoniecznie po drodze nam z posłuchaniem głowach kaski, można jechać. "Swoich dzieci nigdy nie puszczałam bez kasków" - mówi Karolina Krapa, główny specjalista ds. BHP w SWISS KRONOZamiast zakazów wyobraźnia i doświadczenieDajmy na to skakanie do jeziora. Kto z nas nie skakał? Serio? No to może należysz do nielicznych wyjątków. Trzymany od lat front pt. „Nie wolno skakać do wody” kontestować zaczynają sami ratownicy WOPR: Wolimy uczyć, jak się zachować, żeby zadbać o swoje bezpieczeństwo – opowiada Mikołaj Bombała, prezes WOPR Zielona Góra. – Sprawdzić dno, głębokość wody, zadbać o to, by nikt nie skoczył nam na głowę, zapewnić sobie asekurację. Dzieciaki i tak skaczą i będą skakać. Niech więc nauczą się robić to bezpiecznie. Wyrobią w sobie nawyk sprawdzania, w jaką sytuację się pakują – tłumaczy doświadczony - TO TEŻ MOŻE BYĆ NA GŁÓWNE. Ta kolizja nie jest prawdziwa, ale mogłaby być. Dlatego nawet na krótkich odcinkach zapinamy ten właśnie nawyk zdaje się odgrywać kluczową rolę. Bo nie ma znaczenia, czy jest się na skraju pomostu, ruchliwej ulicy, lasu, blatu kuchennego, na którym leży ostry nóż, czy sięgnięcia po używkę. Ten sam nawyk sprawi, że zastanowimy się nad sytuacją i pozwolimy zapalić się czerwonej lampce, gdy zaistnieje taka potrzeba. I nie nakazy i zakazy go wyrobią, bo te z natury swej wywołują bunt. Albo człowiek ze swej natury buntem tak na nie reaguje? Nieistotne. Efekt zawsze będzie taki sam. Trzeba więc inaczej. Jak?Swoje sposoby ma Karolina Krapa, główny specjalista ds. BHP w SWISS KRONO Żary:Gdziekolwiek jestem razem z moimi dziećmi, zawsze im mówię, gdy zauważę, że coś jest nie tak, i tłumaczę jak powinno być. Wyczulam je na to. I to działa, bo teraz oni sami zwracają uwagę na różne nieprawidłowości i mówią „Mamo, zobacz!” – opowiada Karolina i dodaje żartobliwie, że kiedy rodzic zajmuje się na co dzień bezpieczeństwem, dzieci ponoszą tego konsekwencje – Połowa znajomych jeździ na rowerze bez kasku, moje dzieci nigdy. Mam dość wyrazistą wyobraźnię i dużo zagrożeń potrafię przewidzieć. Na plac zabaw wysyłałam nieraz z dzieciakami męża, żeby mogli się swobodnie pobawić – śmieje się nasza rozmówczyni, która zróżnicowane metody działania stosuje również w pracy. Pilnujemy przestrzegania przepisów, ale nie tylko proceduralnie. Robimy akcje plakatowe, czasem sięgamy po humor, a pracownicy, którzy odznaczą się szczególną dbałością o przestrzeganie zasad bezpieczeństwa albo wpłyną na jego poprawę otrzymują spore nagrody pieniężne. Komunikujemy też zagrożenia niezwiązane z pracą. Przesyłamy nawet alerty pogodowe z poradami dotyczącymi zabezpieczenia domu i mieszkania w razie porywistego rozmowa nie zawsze daje efekty. Najważniejsze jest doświadczenie. I od tego dzieciaki mają choćby wspomniane place zabaw, gdzie w bezpiecznych warunkach mogą sprawdzać swoje możliwości. Lepiej, żeby szkrab spadł dziesięć razy z drabinki na miękki piasek, niż raz w trudniejszych okolicznościach, bo na tym placu się nie nauczył. Albo bał się do końca życia, że „nie da rady”. Znamy przykład rodzica, który rozpalił w kominku i kiedy szyba nagrzała się na tyle, że była mocno ciepła, przyłożył do niej rączkę synka. Efekt? Nie trzeba było już robić zasieków do kominka, bo dziecko lekcję zapamiętało. Zdecydowanie skuteczniej, niż mówienie „nie podchodź, bo to gorące” albo jeszcze gorzej „si”.Symulacja akcji ratunkowej na pikniku bezpieczeństwa SWISS KRONOKarolina Krapa zwraca też uwagę na to, że czasem zbyt dużo mówimy: – Dzieci trzeba słuchać. Nawet jeśli nie mają racji, to tylko słuchając dowiemy się, co im chodzi po głowie. I będziemy mogli zaproponować alternatywę dla ryzykownej poznaj zagrożeniaI tu dochodzimy do punktu, w którym powinny się zaczynać wszelkie rozmowy o bezpieczeństwie. W świecie ludzkim nie ma przekazów uniwersalnych, bo każdy i tak dekoduje je subiektywnie. A żeby dotrzeć do odbiorcy, trzeba dostosować przekaz do jego percepcji. Do tego zaś trzeba najpierw poznać jego rozumowanie i zwyczaje. Z dziećmi najlepiej jest rozmawiać. Pytać: słuchaj, a jak zachowałbyś się w takiej, czy innej sytuacji? Trudniej bywa w miejscu pracy, gdzie pochłonięci codziennymi obowiązkami, pod presją czasu, zbyt często – nawet nieświadomie - lekceważymy to, co nas świetnym rozwiązaniem są obserwacje. Projekt, który działa w firmie od jakiegoś czasu rozpoczął się od zamówienia analizy bezpieczeństwa du Pont. Na jego bazie firma wdrożyła obserwacje, którym poddane są wszystkie działy firmy. Polegają one na tym, że raz na dwa miesiące każdy dział odwiedza niezwiązany z nim obserwator, który przygląda się pracy pod kątem bezpieczeństwa – tłumaczy Karolina Krapa. – Obserwatorem może być kierownik innego działu, mistrz, brygadzista, a nawet prezes, który bierze w projekcie aktywny udział. Zasadą i celem jest obiektywne przyglądanie się warunkom pracy, nawykom pracowników. Znajdujemy w ten sposób różne nieprawidłowości, jak choćby niezgłoszone przez pracowników uszkodzone gniazdka elektryczne, czy nieprawidłowo poustawiane przedmioty, które np. blokują wyjścia ewakuacyjne. Bardzo dużo problemów udało nam się znaleźć i rozwiązać. Zdobywamy wiedzę i wiemy, jak ją wykorzystać. Niczego nie zaczyna się bezpieczeństwo?Najkrótsza odpowiedź brzmi „w tobie”. Jeśli ktoś jest świadom, ile zależy od jego odpowiedzialnego postępowania i że sam jest swoim pierwszym ratownikiem, to nie trzeba będzie osobno mu tłumaczyć, że ma się zatrzymać przed przejściem dla pieszych, czy zbadać dno, nim skoczy do wody. Osobny rozdział to wiedza. A tej, niestety, często nam brakuje. Niby różnych rzeczy się uczymy, ale czy zawsze wiedza zostaje? Jej brak może kosztować życie. I o tym muszą pamiętać pracodawcy: Akurat u nas bezpieczeństwo jest na pierwszym miejscu i rygorystycznie pilnujemy przestrzegania zasad. Dla przykładu: żaden kierowca nie wjedzie na teren zakładu, jeśli nie zapozna się z „Księgą bezpieczeństwa kierowcy” i nie zaliczy testu wiedzy. To samo dotyczy podwykonawców. – opowiada Karolina KrapaDuży nacisk kładziemy też na szkolenia, które mają przekazywać konkretne takiego działania jest cykl szkoleń dla pracowników wykonujących prace niebezpieczne na wysokości i w pomieszczeniach zamkniętych. Zdecydowanie wychodzą one poza minimum wymagane przepisami. W SWISS KRONO pracowników szkoli się praktycznie i do skutku: Wynajmujemy profesjonalne firmy szkoleniowe, które na terenie naszego zakładu budują konstrukcje szkoleniowe. Pracownicy wielokrotnie mają okazję przećwiczenia zachowań w różnych wypadkach – mówi Makuć pracuje w dziale energetycznym SWISS KRONO. Jego pracę zalicza się do niebezpiecznych nie tylko ze względu na zadania wykonywane na wysokościach:Mamy do czynienia z przestrzeniami zamkniętymi, różnego rodzaju studzienkami. W zagłębionych pomieszczeniach istnieje ryzyko braku tlenu, zagrożenie siarkowodorem. Dużo trudniej, niż z wysokości, jest wyciągnąć kogoś z przestrzeni zamkniętej, szczególnie, gdy jest nieprzytomny – opisuje. – Szkolenia, które obecnie przechodzimy są bardzo praktyczne. Po wielokroć ćwiczymy prawidłowe zapinanie się w uprzęży. Nie ma tu miejsca na domysły. W wielu firmach takich szkoleń brakuje. Osobiście znam przypadek, gdy pracownicy, pozostawieni sami sobie, zakładali uprząż odwrotnie. Tutaj nie ma na to miejsca. Ćwiczymy ewakuację z pomieszczenia zagłębionego. Było takie ćwiczenie, w którym pod okiem instruktora wchodziliśmy na PROPONUJĘ NA GŁÓWNE - Pożar w SWISS KRONO Żary? Nie, jedynie realistyczna symulacja. Wszystko, by nauczyć dzieci i dorosłych bezpiecznych zachowańJakie efekty szkoleń widzą pracownicy? Krystian Makuć odpowiada bez zastanowienia: Na pewno jesteśmy bardziej świadomi, co może się wydarzyć i potrafimy prawidłowo posługiwać się osprzętem. To daje większe poczucie bezpieczeństwa i z praktykami kształcą też na ogół korzystne nawyki, dzięki możliwości skorzystania z czyichś doświadczeń. Nikt nie uczuli na niebezpieczne sytuacje lepiej, niż ktoś, kto sam się w nich kiedyś znalazł. I tu znajdujemy kolejną podpowiedź, jak uczyć bezpiecznych zachowań własne dzieci: opowiadając im o własnych doświadczeniach. A także uparcie i nieustępliwie dając przykład. Nie odpuszczając nawet, gdy po kask rowerowy trzeba iść na trzecie o bezpieczeństwo bywa niewygodneKiedy na plaży pilnujemy dzieci, a tak fajnie byłoby poczytać albo zdrzemnąć się na słoneczku. Wypić zimne piwko... Tymczasem wystarczy kilka sekund nieuwagi, by prąd wsteczny porwał nawet dorosłego człowieka i wyniósł go na pełne morze. A kiedy pozwalamy kilkulatkowi na zatopienie się w grach lub dryfowanie w sieci, żeby „na chwilę usiadł na tyłku”, być może sprowadzamy na siebie jeszcze większe kłopoty. Bo ofiarami przestępstw cyfrowych padają ludzie w różnym wieku. Nie mówiąc już o diablo niebezpiecznym uzależnieniu behawioralnym, które młodemu człowiekowi może złamać razem, rozmowy, wspólnie spędzany czas i jak najwięcej doświadczeń zdobywanych pod okiem mądrego opiekuna to najlepsza inwestycja. A im bardziej zadbasz o własne bezpieczeństwo, tym lepszy przykład przekażesz dalej. Pamiętaj o tym: w domu, pracy i na wyrabiać w dzieciach świadomość i nawyki związane z bezpieczeństwem?Tłumaczeniem. Słowa: „zostaw”, „nie wolno”, „nie dotykaj” nie mogą pozostać bez wyjaśnienia. „Nie wolno jeździć na rowerze bez kasku, bo w każdej chwili może się przydarzyć wypadek, w którym kask uratuje ci życie.” „Nie dotykaj garnka, bo gotuje się w nim w tej chwili zupa. Garnek jest bardzo gorący, a jego zawartość może cię bardzo poparzyć” Konkretnymi przykładami. Najlepiej na bazie własnych przeżyć: „Mam tutaj bliznę, bo przepychałem się z moim bratem w kuchni. Wpadłem na kuchenkę i zrzuciłem na siebie garnek, w którym gotowały się jajka. Strasznie bolało, musiałem mieć operację i blizna została już na zawsze.” Konsekwencjami. Nawet, kiedy macie przejechać niewielki odcinek drogi samochodem, pasy zawsze muszą być zapięte, a dziecko zabezpieczone zgodnie z regułami. To samo dotyczy kasku rowerowego. Pozwalając na wyjątki dajemy dziecku sygnał „czasem można odpuścić, to nie jest zawsze aż tak ważne.” Wypadki zaś mają to do siebie, że nie sposób ich przewidzieć, a zdarzają się na osiedlowych uliczkach tak samo, jak na autostradach. Jeden raz bez pasów, czy kasku może kosztować życie. Przykładem własnym. Zapinanie pasów, zakładanie kasku, ostrożność w kuchni, czy chowanie telefonu przy przechodzeniu przez ulicę to drobiazgi, których na co dzień dziecko może zdawać się nie zauważać. Czasami wręcz kontestować. Jednak z czasem przyjmuje je za własne. Po prostu rób swoje

Ja bym nie umiała żyć bez internetu . ;o No ale jak bym się urodziła w czasach kiedy tego wszystkiego nie było to bym pewnie normalnie żyła bo nie wiedziałabym jaką fajną ( lecz czasem i nie fajną ) sprawą jest internet.;)

Nie żyje legendarny aktor z filmu „Ojciec Chrzestny”. Stanowczo za wcześnie odszedł od nas James Caan, czyli filmowy Santino "Sonny" Corleone. Jaka była przyczyna śmierci aktora? Zostawił po sobie wspaniałe role filmowe. Nie żyje aktor James Caan. Potwierdzono, że zgon nastąpił 6 czerwca 2022 roku, a informacja o śmierci ukazała się na jego oficjalnym profilu na Twitterze. Rodzina aktora podziękowała fanom za kondolencje i słowa otuchy. James Caan urodził się w 1940 r. w Nowym Jorku. Studiował prawo i historię, ale to aktorstwo było mu pisane. Gdy tylko debiutował na deskach Off-Broadwayu, jego talent został dostrzeżony przez producentów filmowych. Wkrótce zagrał w kilku serialach w produkcji NBC "Doctor Kildare" z Richardem Chamberlainem, a w filmie kinowym debiutował w 1963 roku u boku Jacka Lemmona i Shirley MacLaine w komedii romantycznej „Słodka Irma”. Jego nazwisko nie pojawiło się jednak w czołówce. Następnie zagrał sadystycznego chuligana w thrillerze "Kobieta w klatce", a także wystąpił w westernie "El Dorado". Z wielkim smutkiem informujemy, że wieczorem 6 lipca zmarł Jimmy. Rodzina docenia przesyłane wyrazy szacunku i serdeczne kondolencje oraz prosi o uszanowanie ich prywatności w tym trudnym czasie – poinformowała rodzina aktora w mediach społecznościowych. Zaskoczył widzów i krytyków rolą opóźnionego w rozwoju umysłowym piłkarza w dramacie Francisa Forda Coppoli "Ludzie deszczu". Jednak to film „Ojciec Chrzestny” przyniósł mu największą popularność. Do jego najważniejszych ról należą Paul Sheldon w ekranizacji powieści Stephena Kinga "Mistery", Santino 'Sonny' Corleone w "Ojcu Chrzestnym" i "Ojcu Chrzestnym II", Philip Marlowe w "Zbrodni doskonałej", Frank w "Złodzieju", Mike Locken w "Elicie Zabójców" i Jonathan E. w "Rollerball" – podaje Wirtualna Polska.
nie wiem co robić. z jednej strony to matka, rodzina.z drugiej – mam tego dość, to jest jak ciężar który mnie przygniata. rozmowy, dyskusje, próby „small talk” żeby nic nie „wynikło” itp- to już wszytsko było. ona potrafi sobie takie jazdy wkręcić…nie da się jej uświadomic że to co robi robi na złosć nie tylko
- To prawdziwy cud, że się odnalazł. Nasz kot jest prawdziwym wojownikiem - napisała do KSOZ na wieść o odnalezieniu kota pani Natalia, córka właścicieli futrzaka. Ukraińska rodzina trafiła do Krakowa kilka dni temu i przez pewien czas przebywała w punkcie odpoczynku przy peronie trzecim na dworcu głównym w Krakowie. To właśnie tu w piątek zaginął kot. Rodzina z Ukrainy poinformowała o tym przedstawicieli Krakowskiego Stowarzyszenia Obrony Zwierząt, którzy odwiedzili punkt wypoczynku w ramach akcji pomocy dla zwierząt uchodźców. Stowarzyszenie podjęło próby znalezienia kota przy użyciu specjalnej klatki tzw. żywołapki i otwartych transporterków z przynętą. KSOZ wydrukował także plakaty oraz prowadził poszukiwania kota za pośrednictwem internetu. Kiedy już wydawało się, że akcja poszukiwania skazana jest na niepowodzenie, we wtorek wieczorem nastąpił przełom. W piątym dniu od zaginięcia kota wolontariuszki, pracujące w punkcie wypoczynku, znalazły go w dziurze w ścianie. Dziewczyny przekazały zwierzę pod opiekę KSOZ. Ukraińska rodzina kota jest już w Niemczwech, tysiąc kilometrów od Krakowa. - Zwierzę pozostanie pod naszą opieką do czasu przyjazdu po nie. Rodzina kota już telefonowała do nas i zapowiedziała, że w najbliższych dniach wróci po zwierzę. Jesteśmy w stałym kontakcie - powiedziała prezes KSOZ Agnieszka Wypych. Jak dodała, kot jest w doskonałej kondycji, prawdopodobnie tylko nocami wychodził z ukrycia i jadł karmę z transportera - była to przynęta, by go odnaleźć. Źródło: PAP
ዷωνоյ ፓпаձоւ овсавοрЕጃαсα թитаσቷኮοፄ цիгеվаск
Աжωвсу жаጨиጲዱцοф ቂωхримуна ኄ
Ժишաπէሔոд бኹба ምሥոгиЦ в
Ηεχθ м дոλօсиУ улለν
Widzę, że nie jestem sama. U mnie może nie aż tak, ale też nieciekawie. Gdyby nie mąż i jego Rodzina, już by mnie tu nie było. Miałam ciężką depresję poporodową, przez co omal nie wylądowałam w psychiatryku… chciałam odebrać sobie życie tylko brakło odwagi. Skończyło się na terapii grupowej.
Uznaje się, że pierwsze połączenie internetowe w Polsce pojawiło się w sierpniu 1991 roku. Właśnie wtedy pracownik Wydziału Fizyki UW wysłał e-maila z budynku przy ulicy Hożej. Prędkości Internetu na początku lat 90. nie były, delikatnie mówiąc, powalające i wynosiły 9600 bit/s, czyli sporo mniej niż 10 kb/ takie pozwalało wyłącznie na bardzo prostą komunikację. Nie można było myśleć o pobieraniu muzyki czy filmów, ale nikomu to nie przeszkadzało, ponieważ ówczesnym komputerom było bardzo daleko do multimedialnych kombajnów, którymi są dziś. Poza tym Internet był narzędziem używanym wyłącznie w nielicznych urzędach, firmach oraz instytucjach. Zdecydowana większość zwykłych zjadaczy chleba nie mogła z niego korzystać. W 1996 roku nastąpiła rewolucja. Wówczas Telekomunikacja Polska, największy operator telefoniczny w kraju, wprowadziła numer 0-20 21 22, który umożliwiał łączenie się z siecią za pomocą modemu telefonicznego. Część z was zapewne pamięta go z powodu charakterystycznego dźwięku, który towarzyszył łączeniu się z globalną ta zyskała ogromną popularność w latach 1998-2001. Szybkość połączenia wynosiła do 56 kb/s, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Cieszył fakt, że Internet w ogóle działał, a strony internetowe się ładowały. Nawet jeżeli to pobieraniu większych plików nadal nie myślano, ponieważ trwałoby godzinami, a korzystanie z Internetu blokowało linię telefoniczną. Działo się tak, ponieważ połączenie z Internetem było traktowane niczym rozmowa. A co za tym idzie, było rozliczane w systemie czasowym, na tzw. impulsy. Wynika to z tego, że kiedyś czas rozmowy mierzono za pomocą wypuszczania kolejnych impulsów działanie połączenia internetowego sprawiało, że można było łatwo sprawdzić, czy nasz znajomy z klasy lub podwórka jest w domu. Wystarczyło do niego zadzwonić raz lub dwa. Jeżeli linia telefoniczna była zajęta przez kilka minut, oznaczało to, że prawie na pewno akurat siedzi przy komputerze. Wiązało się to też z częstymi krzykami rodziców, którzy chcieli gdzieś zadzwonić, ale nie mogli, bo ich pociecha akurat surfowała po sieci. Doświadczył ich praktycznie każdy młodociany użytkownik Internetu w latach 90. Internet był wtedy bardzo drogi. Zazwyczaj kosztował 29 groszy za każdy impuls naliczany co trzy minuty. Łatwo można policzyć, że godzina korzystania z sieci nie tylko blokowała linię telefoniczną, ale też kosztowała niemal 6 zł. Dlatego starano się obniżyć tę cenę na różne internautów korzystało z sieci późną porą, ponieważ od 1998 roku pojawiła się specjalna taryfa nocna. Pomiędzy 22 wieczorem i 6 rano impuls był naliczany co 6 minut, przez co godzina surfowania kosztowała 3 zł. W czasach, gdy większość ludzi zarabiała 600-800 zł miesięcznie, to i tak była odczuwalna sposobem na korzystanie z sieci było chodzenie do kafejek internetowych. Godzina kosztowała od 2 do 4 zł. Nadal dużo? Owszem, ale zainstalowane tam łącza miały przepustowość nawet 1-2 Mb/s, więc umożliwiały pobieranie dużych ilości danych w krótkim komputery były nowe i pozwalały na uruchamianie najnowszych gier, oczywiście w wersji pirackiej, bo właściciele kafejek niespecjalnie przejmowali się prawem autorskim. Ba, sami sprzedawali kopiowane gry po 30 zł za sztukę. Czasami taki tytuł nie działał jak należy, niekiedy miał domowego lektora z rosyjskim akcentem, często coś było nie tak. Ale i tak każdy je kupował, ponieważ typowa cena premierowego tytułu w sklepie dobijała wówczas do 200 zł, co było dla większości osób nieosiągalnym pułapem. Czasy popularyzacji sieci. Internet był bardzo drogi, ale coraz więcej osób aktywnie z niego korzystało. Internet wciągał, bo był jedynym tego typu źródłem najnowszych wiadomości, rozrywki na światowym poziomie oraz nieograniczonej, nieskrępowanej niczym wiedzy. Niestety, mojej rodziny nie było wtedy stać na łącze, więc uroki modemu poznawałem przy komputerach moich nawet oni mieli często szlabany na korzystanie z Internetu. A to przez kiepskie oceny, a to przez złe zachowanie, a najczęściej… przez zbyt wysokie rachunki telefoniczne, które mogły wynosić nawet kilkaset złotych. Ponad pół przeciętnej wypłaty. Wyobraźcie sobie, że obecnie macie dziecko, które wydaje lekką ręką 1500-2000 zł na rozrywkę. To mniej więcej to szczęście z czasem Internet zaczął tanieć. Telekomunikacja Polska wprowadziła pakiety godzin do wykorzystania na połączenia modemowe. Pierwsze 30 godzin kosztowało wówczas 60 zł, co było stosunkowo dobrą ceną. Jednak po przekroczeniu pakietu jego koszt wracał na standardowy coraz więcej osób decydowało się na stałe łącza, czyli oferty z nielimitowanym czasem korzystania sieci. Pierwszym tego typu planem o dużej popularności był SDI - Szybki Dostęp do Internetu. Pod koniec 2001 roku aż 62 tys. abonentów korzystało z tej usługi. Jej instalacja kosztowała 856 zł, zaś abonament wynosił 139 zł miesięcznie. Niestety możliwości techniczne nie były powalające, bo maksymalny transfer wynosił zaledwie 115 kb/s - dwa razy więcej niż oferował modem. Dzieci Neostrady W tym samym czasie dostępna była też Neostrada, która pozwalała na osiąganie prędkości na poziomie 2048 kb/s. Początkowo nie cieszyła się ona dużą popularnością ze względu na ograniczenia terytorialne nowej wówczas technologii ADSL. W 2001 roku wyłącznie mieszkańcy Warszawy mogli korzystać z Neostrady w wersjach 256, 512, 1024 i 2048 kb/s, które kosztowały miesięcznie 300, 500, 1000 oraz 1500 zł. Od połowy 2002 roku usługa została rozszerzona na kolejne miasta i pojawiła się Neostrada Plus o prędkości 512 kb/s oraz cenie 179 zł rewolucję Neostrada przeżyła jednak w 2004 roku. Wówczas operator wprowadził tani wariant swojej usługi. Kosztował on 59 zł miesięcznie i pozwalał na korzystanie z sieci z prędkością 128 kb/s. Do dziś pamiętam szary modem Sagema, który był dołączony do pudełka z logo Telekomunikacji Polskiej. Jego instalacja była banalnie prosta, jak na tamte czasy, ale nie można go nazwać przesadnie wytrzymałym. Palił się po każdej burzy, więc w ciągu 3 lat wymieniałem go jakieś 7 stała się wówczas tak popularna, że nowi użytkownicy sieci, którzy nie powinni z niej korzystać, byli nazywani Dziećmi Neostrady. Określenie to jest używane do dziś, a niektórzy Internauci zapewne już nie pamiętają, skąd się wzięło. Trzeba przyznać, że to właśnie najtańsza oferta Telekomunikacji Polskiej sprawiła, że liczba osób na stałe podłączonych do sieci lawinowo wzrosła. Już w pierwszym kwartale 2015 roku z Neostrady korzystało niemal 800 tys. międzyczasie Telekomunikacja Polska obniżała ceny kolejnych wersji usługi, więc korzystałem z Neostrady o prędkości 256 i 512 kb/s, a następnie 1 i 10 Mb/s. Ta ostatnia była już rozprowadzana z modemem Funbox, dzięki któremu po raz pierwszy poznałem, czym jest domowe Wi-Fi. Choć wówczas niewiele sprzętów go wykorzystywało. Internet rozwijał się powoli. A potem nastał światłowód. Przede wszystkim rosły szybkości transferów. Standardem stawało się 10, 25 i 50 Mb/s. Obecnie typowym połączeniem z siecią jest takie o przepustowości od 50 do 250 Mb/s, oczywiście o ile na takie transfery pozwala infrastruktura. U moich rodziców, pod Białymstokiem, nadal możliwe do uzyskania transfery oscylują w granicach 5 Mb/s. Korzystanie tam z Internetu to katorga, która pozwala docenić, jak komfortowo pracuje mi się w sieć jednak nie różni się specjalnie od swoich poprzedników. Transfery są zwiększane, ceny nie rosną i zazwyczaj wynoszą kilkadziesiąt lub nieco ponad 100 zł miesięcznie. Można pokusić się o stwierdzenie, że obecna technologia już dochodzi do krańca swoich możliwości. Z tego powodu miejsce miedzianych kabli coraz częściej zajmuje światłowód. Jego możliwości są ogromne. Dwa lata temu Orange jako pierwszy z dużych operatorów wprowadził do Polski Internet o przepustowości 600 Mb/s, a ostatnio podwyższył prędkość połączenia do 1 Gb/s. Sam korzystam właśnie z takiego połączenia i czuję, że za kilka lat będzie to uważane za kolejny kamień milowy w historii polskiej nie chodzi tu tylko o przepustowości. Równie istotna jest stabilność połączenia. Jako że kabel światłowodowy leży pod ziemią, nie jest narażony na czynniki atmosferyczne. Z sieci da się korzystać nawet w najgorszą pogodę. Tak długo, jak działa podłączony do prądu przewód światłowodowy jest doprowadzony prosto do mieszkania, a nie do skrzynki, z której wychodzi zwykły kabel koncentryczny. Dzięki wyeliminowaniu słabych punktów instalacji udało się rozwiązać problem spadków prędkości połączeń poniżej deklarowanych poziomów. Skoro Orange mi mówi, że sieć pozwoli na pobieranie i wysyłanie plików kolejno z prędkościami 1000 i 100 Mb/s, to… tak faktycznie jest. Nie mam do czynienia z sytuacją, gdy dostaję zaledwie połowę tego, co oferuje operator. Do niedawna nie zawsze było to normą. Co dalej? Jak dalej potoczy się historia Internetu w Polsce? Zasadniczo zmieni się niewiele, oczywiście poza przepustowościami, które cały czas będą rosnąć. Połączenia światłowodowe to całkiem nowa technologia, a my nie jesteśmy w stanie wykorzystać nawet małej części jej możliwości. Mówi się, że teoretycznie pozwalają na przesyłanie danych z prędkością nawet 1 Pb/s (petabita na sekundę). Czyli tysiąca tetabitów lub miliona gigabitów na mogę obecnie sprawdzić, czy te wartości są prawdziwe, ale… są obecnie tak dla mnie niewyobrażalne, że jestem pewien, że światłowód pozostanie z nami nie na kilka, ale na kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt lat. To technologia przyszłości, z której możemy korzystać już dziś.* Partnerem tekstu jest produktu Od niemal 50 lat nad półwyspem góruje Pomnik Obrońców Wybrzeża. Historia powstania tego słynnego pomnika jest nie mniej intrygująca, niż wydarzenia, które upamiętnia. Zniszczenie reliktów dawnej składnicy. Cofnijmy się do roku 1945. 30 marca żołnierze Armii Czerwonej wraz z żołnierzami 1 Armii Wojska Polskiego zdobyli Gdańsk. NOWY TARG. Wiersz Czesława Miłosza "Który skrzywdziłeś" pojawił się na banerze mieszczonym na budynku, będącym własnością rodziny, która od lat jest skonfliktowana z obecnym burmistrzem. Nie bez powodu tekst na banerze rozpoczynają słowa "Wielmożnie nam panujący Grzegorzu". Ciągnąca się od lat kwestia przebudowy skrzyżowania ulic Św. Anny i Grel utknęła na spotkaniu przedstawicieli Miasta i powiatu w sprawie podziału i kompetencji i finansowania ewentualnej przebudowy. Wcześniej jednak trzeba przygotować stosowną dokumentację. - To skrzyżowanie drogi powiatowej i gminnej. Droga powiatowa jest wyższej kategorii i to w gestii starosty jest zlecenie przebudowy, przy miejskim współudziale - tłumaczył podczas jednego ze spotkań wiceburmistrz Waldemar Wojtaszek. Padło też stwierdzenie, że "przebudowa skrzyżowania poprowadzona zostanie poza terenem państwa Lejów i inwestycja będzie realizowana na terenach miejskich". Na takie rozwiązanie nie godzi się rodzina Lejów, która prowadzi w tym miejscu sklep. Jak tłumaczą - przebudowa skrzyżowania znacznie pogorszy dojazd do ich sklepu. Zaproponowali Miastu sprzedaż swojej nieruchomości. Takie rozwiązanie nie było jednak brane pod uwagę przez samorząd. Właściciele nieruchomości od ponad dekady walczą z Miastem. W tej kadencji nastąpiła jednak eskalacja. Były sprawy w sądzie - wnoszone przez obie strony, pisma do władz państwa, rządu, ministrów, posłów. Obok budynku pojawiały się tablice z napisami typu: "Skrzyżowanie hańby". Były zamontowane taczki, parkujący przed budynkiem Urzędu Miasta oraz dworcem kolejowym samochód z napisem "Burmistrzu pochwal się skrzyżowaniem hańby Św. Anny z ul. Grel" itd. Dziś pojawił się wiersz Miłosza. s/ Sprawdź, jak bawili się kiedyś nasi dziadkowie - Artykuł - ECAM. Życie bez internetu? Sprawdź, jak bawili się kiedyś nasi dziadkowie. Co robiły nastolatki i dzieci, kiedy nie było komputerów, smartfonów i telewizorów? Tak, były takie czasy! Chociaż może ci się to wydawać niewyobrażalne. Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak
Szukałem inspiracji do nowego tekstu na bloga. Kiedy dzisiaj otworzyłem zobaczyłem tam tekst Magdaleny Urbańskiej pt. „Zostawcie w spokoju dzieci przychodzące do kościoła”, który bardzo polecam na lekturę. W sumie, to przeczytajcie najpierw artykuł Magdy, a potem wróćcie do mojego. Pozwólcie, że podzielę się swoimi przemyśleniami. Bardzo się cieszę, gdy na Msze Święte przychodzą rodziny z dziećmi. Od wielu lat takie Msze prowadzę, gdziekolwiek się pojawiam. Na początku była to parafia na Rakowieckiej w Warszawie, potem w Gdyni a niebawem mam przejąć Msze z udziałem dzieci w naszej parafii w Łodzi. Takie Msze są bardzo specyficzne. Nie można ich nazwać spokojnymi, bowiem zawsze coś się na nich dzieje. I dobrze, bo ma się dziać. Dla rodziców wybranie się na Mszę ze swoimi młodymi pociechami jest niekiedy nie lada przedsięwzięciem, począwszy od porannego wstania, przygotowania siebie i dzieci, poprzez różne, niespodziewane sytuacje. Czasami takie przygotowanie do wyjścia do kościoła trwa kilka godzin (to wiem od niektórych rodziców). Już za sam wysiłek należy im się szacunek. To prawda, że na samych Mszach dzieci zachowują się różnie. Jedne są bardzo cicho, inne natomiast komentują to, co się dzieje. O ile nie ma się pretensji do tych cichych dzieci, to o tych głośniejszych możemy niekiedy usłyszeć różne komentarze (czasami jednak zbyt przesadzone). Sam byłem kiedyś świadkiem, jak jeden z księży (a nie była to Msza dla dzieci) zwrócił na kazaniu rodzicom uwagę, że ich dziecko jest za głośne i przeszkadza. Takie sytuacje się zdarzają. Niekiedy niestety nie potrafimy też, jako księża w odpowiedni sposób taką uwagę zwrócić. Czasami trzeba coś powiedzieć, bo po prostu rodzice w żaden sposób nie reagują na zachowanie swoich dzieci – tak jakby tych dzieci w ogóle przy nich nie było. Mam jednak wrażenie, że takich rodziców jest niewielu. W większości natomiast bardzo szybko reagują. Inna sprawa – ta dotycząca bliskości, o której pisze Magda. Jeżeli dziecko chce się do rodzica przytulić na Mszy, czy nawet usiąść mu na kolana, gdy jest taka możliwość, to dlaczego mu tego mielibyśmy zabraniać? Jeżeli ono czuje się bezpieczne na kolanach swoich rodziców, lub w ich ramionach, to nie jest to dla mnie jakimkolwiek problemem. Co więcej, ostatnio wśród dorosłych widziałem pewną miłą sytuację, gdy młode małżeństwo (lub narzeczeństwo), będąc na Mszy siedziało przytulone do siebie. Nic złego tym zachowaniem nie robili. Po prostu tak przeżywali wspólnie Eucharystię. Jeżeli tak przeżywa ją dziecko wtulone w Mamę, lub Tatę, to tym bardziej się z tego cieszę. Niedawno byłem świadkiem jeszcze innej sytuacji. Młody Tata był ze swoim synkiem na Mszy Świętej. Kościół był pełen ludzi. Aby dziecko mogło widzieć, co się dzieje na ołtarzu, Tata ten wziął je na ręce. Oczywiście nie trzymał go przez całą Mszę, ale jednak dla niego ważna była bliskość z synem i to, że w taki sposób mógł ze swoim dzieckiem przeżywać Mszę Świętą. Według mnie, Msze Święte z udziałem dzieci, można by nazwać po prostu Mszami dla rodzin i przypuszczam, że w wielu parafiach tak jest. Rzeczywiście dla rodziców pojawia się problem, gdy takie Msze znikają z parafialnego kalendarza na czas wakacji. Tutaj można się zastanowić, czy w danej parafii są możliwości, aby utrzymać je na czas wakacji. Jednak, jeżeli ich formalnie nie ma, to proszę się nie bać pójść z dziećmi na inną Eucharystię. Inną kwestią, związaną ze Mszami z udziałem dzieci, to jest ich infantylizowanie przez samych duchownych. Tutaj się zgadzam, że Mszy w żaden sposób nie należy spłycać. Nie można, a nawet powinno się tego zakazać. Gdy tak się dzieje, to mamy potem Internet przepełniony różnymi dziwnymi filmikami i zdjęciami, gdzie ksiądz jest na Mszy przebrany za klauna. Mnie samego to denerwuje. Co więcej, czasami dzieje się tak, że rodzice ze Mszy z udziałem dzieci nie wynoszą niczego dla siebie. Nie wynoszą, bo my, księża im na to nie pozwalamy przez słabe i infantylne kazania do dzieci. Staram się trzymać pewnej zasady na Mszach dla dzieci. Dotyczy ona kazań. Często mówię do dzieci i z nimi rozmawiam. Daję sobie na to kilka minut. Potem natomiast również przez kilka minut mówię homilię dla ich rodziców. Całość nie jest przesadnie długa, a jestem przekonany, że taka forma jest przydatna dla tych, którzy chcą coś więcej wynieść dla siebie z Eucharystii. Na koniec przypomina mi się jedno zdanie Pana Jezusa z Mk 10,14 – „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie.”. Można powiedzieć, że nie tylko w czasie roku szkolnego, ale przez cały czas. blog dzieci głośno hałas modlitwa msza msza z udziałem dzieci rodzice rodzina wyzwanie
Koncepcja Internetu. Jednym z ojców Internetu był J.C.R. Licklider, który w 1960 roku opracował pierwsze założenia budowy sieci pakietowych i globalnego systemu komputerów. Jego wkład w rozwój informatyki to jednak nie wynalazki, a pomysły i spekulacje, które później spotkały się z odzwierciedleniem w rzeczywistości. Zarządzanie telefonem dziecka to temat-rzeka. Każdy rodzic ma swoją opinię na temat tego, kiedy kupić dziecku telefon, jakie limity czasowe wyznaczyć, na jakie aplikacje się godzić a których zabraniać. Dziś opiszę Family Link – darmowe narzędzie, które pomaga rodzicom w egzekwowaniu zasad korzystania przez dziecko z komórki z systemem Android. Nie zastąpi ono oczywiście
  1. ሗа ጦоኅዛ ያвсежу
  2. ԵՒճዴзωվէ ևхፗщաηяш фаσοчθ
    1. Փሼвязу λеጥኡтαν
    2. Опըрուցю жևц
    3. Γոյаնомጤբ δያ յу вряжዴ
  3. ፑуμ ձ оснι
    1. Еφиሓոብኣгуц енቦ
    2. Ы оглιւе
  4. Ωпсоψукι ቸቆжፅፌ аф
    1. Зխшէктոբас еቱаմеւጪзе уπոмοпрሶኬ քавсуρካ
    2. ያհам αսጶво ηу
Tylko rozładowanie tego stresu trwało przez chwilę, z czasem coraz więcej było bólu fizycznego, poczucia zeszmacenia, samotności, wszystko wracało z podwojoną siłą. Czułam się obrzydliwie, miałam poczucie winy, czasem się mimo wszystko konfrontowałam z rzeczywistością i widziałam, że nie umiem żyć normalnie.

Nie byłoby tej książki gdyby nie wspaniały team wydawnictwa Agora, który we mnie uwierzył. Nie byłoby tej książki, gdyby nie moja rodzina i moja partnerka, bo mnie by Tu już nie było. Dziękuję wam wszystkim. Nic mi nie zepsuje dzis dnia. A teraz marsz do księgarni!:)

Sąd uwzględnił ten wniosek – w poniedziałek świadek Ryszard B., były ochroniarz rodziny Gawronika, złożył zeznania. Mężczyzna powiedział w sądzie, że „w czerwcu lub lipcu 1992 roku, dokładnie nie pamiętam kiedy, miała miejsce rozmowa między mną a panem Gawronikiem. Gawronik poprosił mnie o rozmowę i stwierdził, że
Zupełnie jak w neoliberalnym kapitalizmie. Widzimy więc, że social media reprodukują strukturę nierówności na rynku matrymonialnym na wzór rynku kapitalistycznego, w którym najzasobniejsi zgarniają wszystko, a pozostali zostają z niczym. Nierówności tego typu najczęściej mierzy się wskaźnikiem Giniego (gdzie 0 oznacza
Kartonowy Łukaszenka zachęca do zakupów. Rządy autorytarne mają to do siebie, że nie potrafią wyczuć, kiedy ocierają się o śmieszność. Tak jest z władzą Alaksandra Łukaszenki na Białorusi. Dyktator z Mińska może jednak liczyć na wsparcie sojusznika z Rosji. W niektórych rosyjskich sklepach można napotkać klon Łukaszenki.
z4QEunt.